„Odważny projekt wprowadzany frontalnie” – tak wyraził się na jednej z komisji sejmowych minister Kopeć, opisując działania MEN-u. Obserwując kierunki, w które polską edukację pchają kolejne rozporządzenia, ciśnie się na usta podobne, aczkolwiek istotnie odmienne znaczeniowo wyrażenie. Frontalny atak na wolność…
Bitwa o Podstawę Programową – by zostać przy wojennej terminologii – zakończyła się przewidywalnym zwycięstwem silniejszych batalionów, aczkolwiek z przyjemnością należy zaznaczyć, że tryb konsultacji przyniósł pewne pozytywne owoce. Tak przynajmniej donoszą autorzy krytycznych opinii m.in. o opisie kształcenia w obszarze języka polskiego. Ponoć co nie zostało zmienione, zostało w sposób merytoryczny uzasadnione (to zdanie Stowarzyszenia Nauczycieli Polonistów).
Kolejna „konieczna” zmiana dotyczy ramowych planów nauczania, czyli tego narzędzia, które przekłada rozporządzenie ministerstwa dotyczące liczby godzin przydzielonych na realizację poszczególnych przedmiotów, na konkretne plany zajęć w konkretnych szkołach. Tradycyjnie – czyli w okresie, gdy polityka edukacyjna zmierzała do poszerzenia granic szkolnej autonomii – opracowanie takiego planu należało do przywilejów dyrektora. Co oznaczało, że jeżeli szkoła chciała pracować interdyscyplinarnie, mogła dowolnie blokować lekcje np. geografii i języka angielskiego. „Na wyjściu” musiało się tylko zgadzać, że każdy z nauczycieli miał do dyspozycji zagwarantowaną rozporządzeniem liczbę godzin na realizację treści Podstawy Programowej.
Celowo użyłam słowa „przywilej”, chociaż opracowanie takiego planu było obowiązkiem. Tu sprawa dotyka zagadnienia wolności. Czym innym jest wolność, jeżeli nie poszerzeniem pola wyboru? A skoro tak, to oznacza też przyjmowanie odpowiedzialności. Korzystanie z wolności jest przywilejem, który realizuje się poprzez przyjmowanie obowiązków. Nawiasem mówiąc, jest to wykładnia zgodna z definicją wolności w ujęciu tradycji chrześcijańskiej – na którą powołuje się obecna władza jako na fundament polskiej tożsamości narodowej.
Edukacyjne założenia systemowe, wypracowane w latach dziewięćdziesiątych, stawiały na autonomię szkół w szerokim zakresie, który ograniczała jedynie podstawa programowa. Z grubsza mówiąc, szkoła miała obowiązek realizować cele zawarte w tym dokumencie, ale miała przywilej robienia tego w taki sposób, jaki się jej – oczywiście w granicach innych ustaw – żywnie podobało. Być może większość szkół wolała funkcjonować w sposób tradycyjny, ale zawsze była możliwość takiego organizowania pracy placówki, które by spełniało niestandardowe postulaty interesariuszy (rodziców, dzieci, środowiska lokalnego).
Tymczasem reformując system edukacji rząd z żelazną konsekwencją zawęża pole tej wolności. W ramach prac nad nowym rozporządzeniem dotyczącym tzw. ramówki (czyli owej z góry określonej liczby godzin przeznaczonej na zajęcia z poszczególnych przedmiotów), szykuje się dobra zmiana: odgórnie będą narzucane tygodniowe siatki zajęć. Na stronie Ośrodka Rozwoju Edukacji czytamy przy okazji informacji o pierwszej z serii konferencji dla dyrektorów, poświęconych wdrażaniu nowej Podstawy Programowej (https://www.ore.edu.pl/aktualnosci-start/7413-wdra%C5%BCanie-podstawy-programowej-rozpocz%C4%99te ):
„Omówiono również zasadnicze zmiany w konstrukcji ramowych planów nauczania, które mają się opierać na tygodniowym wymiarze godzin, co zwolni dyrektorów szkół z konieczności opracowywania szkolnych planów nauczania.”
Zapewne wielu dyrektorów się ucieszy. Jeżeli wolność wyboru postrzega się jako uciążliwy obowiązek, to dobrze jest pozbyć się tego skrawka autonomii, pozwalając, by odgórnie za nas decydowano. Tak się łatwiej żyje.
Pytanie, czy tego chcemy: powrotu do centralnego sterowania w coraz szerszej sferze życia społecznego. Być może na razie ważniejsza jest dla większości dyrektorów codzienna wygoda. Ale jeżeli choćby jeden z nich zatęskni za możliwością zorganizowania całego miesiąca interdyscyplinarnych zajęć w terenie, to powstaje pytanie, czy nie można pogodzić przyjemnego z pożytecznym i dać szkołom do dyspozycji przykładową „siatkę zajęć”, którą dziewięćdziesiąt dziewięć procent dyrektorów łatwo ściągnie ze strony kuratorium, zostawiając reszcie margines wolności? Skoro bowiem w trosce o ograniczenie zbędnego trudu można właśnie tak, to należy spytać rząd: czemu odbierają prawo do decydowania o funkcjonowaniu szkoły wszystkim placówkom?
Komu szkodzi szkolna autonomia?