Wpis na blogu pana Jarosława Pytlaka „Zalewska zawiniła, nauczycieli wieszają” przypomniał mi artykuł, który opublikowałam przed czternastu laty w Gazecie Szkolnej.
Odkurzam twardy dysk, otwieram folder „artykuły do Gazety Szkolnej”. Dech zapiera… jakbym dzisiaj pisała!
Postanowiłam więc przypomnieć tamten artykuł (ze skrótami), zaskakująco (czy naprawdę zaskakująco?) aktualny:
Divide et impera! – dziel i rządź. Zasada sprawowania władzy, której ideą jest sianie niezgody, w celu umacniania własnej pozycji i łatwiejszego rządzenia, zasada polityczna, charakteryzująca zaborcze, imperialistyczne dążenia starożytnych Rzymian.
(Multimedialna Encyklopedia Powszechna – edycja 2001)
Każdy świeżo upieczony nauczyciel, który wkracza w progi pokoju nauczycielskiego, będzie kontynuował w nim specyficzną edukację, wysłuchując komentarzy starszych kolegów wracających z lekcji. ”Ten X w ogóle się nie uczy!” „Zeta powinno się usunąć za zachowanie” „po co w ogóle tracić siły na uczenie Ygrekówny, ona przecież ma siano w głowie i myśli tylko o chłopakach”… no i wszechobecne „szkoła byłaby dobrym miejscem pracy, gdyby nie było w niej dzieci”.
Z kolei każdy, kto zachował w pamięci choćby cząstkowe wspomnienia z młodości, nie zaprzeczy, że wśród utyskiwań na życie prym wiodły takie skargi: „Ta od historii wyzywa nas od najgorszych”, „Geograf jest prawdziwym sadystą, po prostu wyżywa się na nas”, „Fizyca zanudza na śmierć i zupełnie nie umie tłumaczyć” – no i kierowane pod adresem ogółu belfrów „żaden z nich nie rozumie, że mamy też prywatne życie”.
Dwa lata temu pewna naprawdę obowiązkowa uczennica napisała do mnie list (uczniowie prowadzą ze mną korespondencję za pośrednictwem tzw. Dialogue Journals, czyli „dzienników dialogu”, gdzie każdy ma prawo pisać, o czym chce i oczekiwać mojej uczciwej odpowiedzi). Przyznam, że pomimo pewnego już obycia z rzeczywistością szkolną, list ten mną wstrząsnął. Tak, jakby z oczu opadły mi łuski.
Emilka pisała: „Droga nauczycielko, proszę nam naprawdę wybaczyć, jeśli czasami czegoś nie zrobimy. Ja nie chcę, żeby Pani się na nas gniewała, że na przykład nie wykonaliśmy jakiegoś zadania domowego. My się bardzo staramy, może nie wszyscy z nas, ale wielu. Tylko, że każdy nauczyciel uważa swój przedmiot za absolutnie najważniejszy i niektórzy nie dają sobie z tym rady…”
To były uczciwe słowa, zaproszenie do otwartego dialogu. Długo myślałam, zanim odpowiedziałam, rozpoczynając:
„Droga Emilko… rozumiem Twoje rozgoryczenie… ale rozumiem też nauczycieli. Każdy z nich jest rozliczany z „wykonania planu”.
Najgorsza strona szkoły? Zróbcie sondaż, a otrzymacie mało zaskakujące wyniki: nauczyciele upatrywali zła w biernej postawie uczniów, w arogancji i agresji młodocianych, w ich lenistwie i skłonności do oszustw; innym doskwiera wygodnictwo rodziców, którzy zaniedbują swoje obowiązki wychowawcze, ale mają dziesiątki mniej czy bardziej realnych żądań. Z kolei młodzi ankietowani mówią o nudnych i schematycznych zajęciach, o nadmiernych wymaganiach – mnożących się testach, o tym, że każdy nauczyciel uważa wykładany przez siebie przedmiot za najważniejszy. Rodzice twierdzą, że nauczyciele nie umieją dobrze wykonywać swojego zawodu, klasy są za liczne i za dużo zadawane do domu. Jednym słowem, wszyscy w tej triadzie tworzącej społeczność szkolną psioczą na siebie. Niemal nie zdarzają się komentarze, które by w analizie zła wybiegały dalej.
Czas przecież powiedzieć otwarcie: wpadliśmy w okrutny paradoks. Ustawowo stojąc po tej samej stronie, walczymy ze sobą do upadłego (czasami dosłownie, bo nie sposób zliczyć, los ilu istnień został przesądzony wskutek traumatycznych przeżyć szkolnych!). Tracimy na te bezowocne działania energię, czas i – co chyba najważniejsze – okazje, by się zaprzyjaźnić. Nauczyciele z uczniami i ich rodzicami. Nauczyciele wymagają, by każdy uczeń opanował obszerną wiedzę w zakresie ich przedmiotu, bo zobowiązuje ich do tego podstawa programowa i zakres obowiązków pracowniczych. Uczniowie wymigują się, bo naprawdę trudno wymagać nawet od najpilniejszego, by wtłaczał do mózgownicy wszystkie dane z piętnastu rozmaitych dziedzin. Rodzice sprawdzają stopnie i boją się egzaminów i rywalizacji do kolejnych szkół, ale i desperują nad wielogodzinnym odrabianiem lekcji.
Pozornie stojąc po przeciwnych stronach, naprawdę wszyscy jesteśmy ofiarami: systemu edukacji. Aktu prawnego, który każdej szkole nakazuje uczyć tego samego w niemal ten sam sposób, za pomocą niemal identycznych podręczników, który nie pozwala szkołom wypracowywać własnych procedur.
Uczniowie przeciążeni absurdalnymi wymaganiami i zgnębieni instrumentalnym traktowaniem. Nauczyciele zmęczeni wypełnianiem papierków, pisaniem sprawozdań i gromadzeniem zaświadczeń do teczek (awans zawodowy!). Rodzice goniący za każdym groszem, by dziecku zafundować kolejne korepetycje czy zajęcia dodatkowe, które mają uzupełnić kulejące kształcenie w szkole powszechnej.
Czyli ogólny obłęd.
Jedynym spokojnym kółeczkiem w tej szalonej karuzeli jest Ministerstwo Edukacji Narodowej. Urzędnicy mnożą rozporządzenia, zamiast służyć autentycznym wsparciem i pracować nad tworzeniem nauczycielom realnych szans podnoszenia kwalifikacji. Kolejni państwo ministrowie bawią się zmienianiem formatu matury [dzisiaj trzeba napisać: WSZYSTKIEGO – przyp. autorki]. Rodzice pisują masowo donosy do kuratorium, wiedząc, ze każdy nauczyciel boi się tego organu represji jak ognia. Wśród zalewu wzajemnych oskarżeń i gorzkich wyrzutów giną prawdziwe przyczyny i umykają prawdziwi winowajcy.
Chcę ich wskazać palcem. System edukacji jest niewydolny. Nie spełnia kryteriów nowoczesnego kształcenia w duchu demokracji i współuczestnictwa, w poszanowaniu osobistych wyborów, autonomii jednostki i wartości humanistycznych. Natomiast jest wygodny dla swych autorów, bo obecnie obowiązujące procedury dają urzędnikom niemal wszechwładną kontrolę nad tym czymś ulotnym, co się zwie „kształceniem dziecka i wspieraniem jego rozwoju”. My zaś – nauczyciele, uczniowie i rodzice zarówno – jesteśmy jak zboże mielone powoli w nieubłaganych żarnach systemu, który wypluwa jako plewy niespokojne duchy, dążąc do tego, by szkoły wypuszczały grzecznych, mało myślących „obywateli”.
A żeby zapobiec buntowi nieszczęsnych ziarenek, wystarczy zastosowań starożytną zasadę „divide et impera”. Dziel i rządź.
Kochani, nie dajmy się podzielić!
Zosia Grudzińska
Blog „Wokół szkoły” autor: Jarosław Pytlak