Egzaminów czar…

Po miesiącu oczekiwania z zapartym tchem na informacje o egzaminach wreszcie wiemy. Że… właściwie nadal nic nie wiemy. Że trzeba czekać.

 

 

W systemie oświaty obowiązującym w Polsce egzaminy są wydarzeniami niebywale ważnymi nie tylko dla uczniów – dla których oznaczają otwarcie takiej, a nie innej dalszej ścieżki kształcenia, a w efekcie końcowym – przygotowania do życia zawodowego; nie tylko dla rodziców, którzy w tej wędrówce do dorosłości towarzyszą swoim dzieciom sercem, troską i niepokojem; ale również dla nauczycieli – rozliczanych z wyników egzaminacyjnych swoich podopiecznych, dla dyrektorów szkół, którzy za jakość pracy kierowanej przez siebie placówki odpowiadają przed organem prowadzącym i przed kuratorium.

Nic dziwnego, że temat „kiedy egzamin i jak” pojawił się jako najważniejsze zagadnienia w całym pakiecie zmian wymuszonych pandemią. W sensie formalnym rzeczywiście jest istotne, by wszyscy, których temat dotyczy, mieli jak najszybciej jasną sytuację. W rzeczywistości szerzej postrzeganej istnieją kwestie o wiele ważniejsze, których analiza powinna w dodatku stanowić punkt wyjścia przy podejmowaniu decyzji o terminie i formie egzaminów. Nie wiemy, czy jest tego świadome Ministerstwo, chociaż ma do dyspozycji narzędzia, by uzyskać wyczerpujące informacje dotyczące stanu procesów edukacyjnych w nowych warunkach i dopiero w tym kontekście podejmować decyzje, które mogą zaważyć na najbliższych latach, a w skrajnych przypadkach na całym życiu tegorocznych absolwentów.

Dziewiątego kwietnia dowiedzieliśmy się niewiele – w zasadzie tyle, że mamy dalej czekać . Minister mówił o tym jak niemal o darze losu dla absolwentów: „Kochani, wiemy, że macie ogromny stres, bo nie wiecie, kiedy ten egzamin się odbędzie, nie wiecie w jaki sposób się do tego przygotowywać… ale my się też do tego przygotowujemy. Przekładamy go na inny czas. […]”

Uczniowie czekający na decyzję rządzących dowiedzieli się niesłychanie ważnej rzeczy: iż rządzący się przygotowują. Na pewno poczuli się lepiej. Niedawno rozbawiał ich prezydent, teraz minister otacza ich troską… Jakimi są wybrańcami losu, jeszcze wyraźniej dowiedzieli się z następnych słów ministra: „Będziecie mieli długą perspektywą przygotowania do tego egzaminy… z długim wyprzedzeniem 3-tygodniowym, nawet miesięcznym, poinformujemy”.

Nie znamy powodów dla wspomnianego już uporu resortu, by nie skorzystać z możliwości odwołania w tym roku egzaminów. Czyżby inaczej nie można prowadzić rekrutacji do szkół ponadpodstawowych i wyższych? Przez wiele lat tak właśnie funkcjonował system oświaty, z częściowo tyko zewnętrznymi maturami. Chociaż tajemnicą poliszynela był subiektywizm stopni na świadectwach ukończenia szkoły, nie było to plagą, która by uniemożliwiła sensowną  rekrutację.

Skoro można sobie wyobrazić, że egzaminy odbyć się nie muszą, trzeba postawić ostrzejsze pytanie: czy w ogóle w tym roku egzaminy odbyć się powinny? Czy będą instrumentem realizowania sprawiedliwości społecznej, w duchu przysługującej konstytucyjnie wszystkim młodym Polakom prawa do równego dostępu do edukacji? Czy obecna edukacja jest prawdziwie powszechna?

 

Po dwóch tygodniach zawieszenia szkoły zostały formalnie zobligowane do przejścia w tryb nauczania („realizowania podstawy programowej”). Nie można zaprzeczać, że pokłady zasobów, które mogą wesprzeć w nauczaniu zdalnym, są obfite, chociaż rozproszone po tysiącach stron internetowych. Niestety źródła, które wskazało MEN, w dużej mierze okazały się czy to przyczynkowe, czy jeszcze gorzej, bo wręcz przeterminowane – jak niemal starożytny portal Scholaris. Kiedy zaś w zeszłym tygodniu Telewizja zaczęła, zgodnie z zapowiedzią, emitować „lekcje”, śmiech zgiął w pas cały naród.

Nie rzecz w tym, by się wyzłośliwiać, ale trzeba obnażyć miernotę rządowego wsparcia merytorycznego. Szkoleń, w czasie których nauczyciele poza niezbyt trudną sztuką operowania narzędziami internetowymi uczyliby się, czym różni się lekcja prowadzona w klasie od zdalnej – ani śladu. A przecież podjęcie lekcji w trybie zdalnym nie oznacza, że nauczyciel ma polegać na podręczniku i zeszytach ćwiczeń, że ma realizować 45-minutowe jednostki lekcyjne i zadawać „do domu”. Zajęcia muszą być krótsze, by nie zostały nadwerężone możliwości psychofizyczne uczniów (i nauczycieli!), a podręcznik traktowany najwyżej jako punkt wyjścia, wzbogacany prezentacjami i filmami internetowymi. Nauczyciele powinni uświadomić sobie, jak przyciągnąć uwagę dziecka siedzącego w domu, gdzie współzawodniczą dodatkowe bodźce; powinni przygotować się na sytuacje, gdy nie mają wpływu na zachowanie dziecka czy nastolatka, „bezpiecznego” w swoim oddaleniu – a jednak muszą utrzymać koncentrację całego zespołu uczniowskiego i dokończyć lekcję.

 

O tych problemach minister nie ma pojęcia albo udaje, że go nie ma. W istocie oficjalne akty prawne przerzucały niemal całą odpowiedzialność na dyrektorów. Oczywiście można się cieszyć, że wreszcie mamy realną autonomię szkół… gdyby nie te egzaminy, do których każdy uczeń powinien otrzymać takie samo przygotowanie.

Tymczasem wnet zaczęły pojawiać się doniesienia o iluzoryczności „powszechnego dostępu do edukacji.

Przede wszystkim z Internetu korzysta niecałe 90% dzieci i młodzieży (badanie CBOS). Kolejne wąskie gardło to liczba urządzeń w gospodarstwie domowym, gdy jednocześnie „w szkole” powinno przebywać więcej, niż jedno dziecko.

Wyrażano beztroski pogląd, że „każdy małolat ma smartfona”. Tymczasem:

  • po pierwsze, nie każdy;
  • po drugie, ciekawe, jak to jest, posługiwać się instrumentem o małym ekranie i jeszcze mniejszym głośniku, z niewielką możliwością przerzucania się między kartami (tu nauczyciel, tu tekst źródłowy, tu zadanie do wykonania na podstawie tekstu…);
  • po trzecie, jest jeszcze kwestia warunków domowych. Niewiele dzieci poza jedynakami dysponuje pomieszczeniem wyłącznie dla siebie, niektórym pod nogami pałętają się braciszkowie ze zwisającymi u pupy pieluszkami.
  • wreszcie: w niektórych miejscowościach dostęp do Internetu zapewniała dotychczas szkoła. Teraz nauczyciel może ostatecznie przyjść do klasy, włączyć komputer, odpalić e-dziennik czy zainicjować spotkanie na Hangouts czy Zoom-ie, w zasięgu sieci mieszka jednak zaledwie kilkoro uczniów.

Ale jest jeszcze inna okoliczność, sprawiająca, że nierówności edukacyjne narastają. Są w Polsce dzieci, które dzisiaj siedzą zamknięte w czterech ścianach domowego piekła, alkoholizmu i przemocy. Dawniej łapały oddech w szkole. Teraz mają się uczyć wyłącznie w domu… Jak w takich warunkach skupić się na nauce?

Czy ta „zdalna szkoła” jest więc powszechna? Z równym dostępem do edukacji nie było różowo nawet w normalnej szkole. Teraz jednak przy najlepszej woli, najwspanialszym nauczycielom, trudno pokonać pewne przeszkody. Czasem zaś jest to niemożliwe.

Pozostaje kwestia samego nauczania. Nie ośmielę się na wyłącznej podstawie lektury wpisów fejsbukowych i rozmów ze znajomymi dyrektorami szermować liczbami. Obawiam się jednak, że gdyby przeprowadzić uczciwą ogólnopolską ankietę dotyczącą sposobów „edukacji zdalnej”, ujawniłby się duży procent zajęć, które są realizowane za pośrednictwem e-dziennika, w najlepszym wypadku poprzez wrzucanie materiału i podawanie zadań do wykonania na google classroom.

 

Czarowanie rzeczywistości

 

Jeśli minister nie ustąpi z buńczucznego planu zorganizowania egzaminów chociażby dla tak „uczonych” ośmioklasistów, to będzie ostateczne obnażenie okrutnej prawdy, że rządzącym bardziej zależy na jakimś obłąkanym wizerunku, niż na dobru Polaków.

Wyzwaniu – przede wszystkim psychicznemu – zapewne podołają maturzyści, wprawdzie jeszcze nie dorośli, tylko nastolatki żyjące pod olbrzymim ciśnieniem realnego zagrożenia, paniki społecznej, obaw rodziców dotyczących przyszłości ekonomicznej, oddalenia od grupy rówieśniczej. Nie wszyscy znoszą ten stres równie dobrze, więc pojawiają się inne przyczyny „nierównych szans”. Ale przygotowanie do matury jest jakoś jeszcze wyobrażalne.  Pytanie tylko, po co?

Czemu z uporem godnym lepszej sprawy bronić egzaminów? Maturzystom trzeba wystawić stopnie jeszcze przed końcem kwietnia więc nauczyciele i tak muszą o nich decydować na podstawie dokonań uczniów praktycznie z wyłączeniem ostatniego semestru, czyli kierując się pedagogiczną intuicją (i to wcale nie jest głupie: nauczyciel, który pracuje z uczniem od kilku lat, potrafi ocenić poziom przyswojenia wiedzy i umiejętności wcale nie gorzej od „obiektywnych” metod testowych).

Można zorganizować rekrutację do szkół ponadpodstawowych na podstawie konkursu świadectw (z możliwością organizowania przez licea i technika rozmów wstępnych).

Można już teraz zadecydować o przełożeniu matur na lipiec (szkoły wyższe gotowe są odpowiednio przesunąć terminy rekrutacji na studia). Gdyby zaś jeszcze w lipcu szalała zaraza, grono licealistów zgłosiło propozycję, by mogli matury zdawać w domu, podpisując oświadczenie, że nie korzystają z żadnej zewnętrznej pomocy. Przetestowano już taką możliwość słynnymi „próbnymi”, a można wykorzystać dwa miesiące na opracowanie arkuszy interaktywnych, które zostaną udostępnione abiturientom o tej samej porze z informacją, że pozostają otwarte przez ustalony czas. Owszem, to jest nowatorska propozycja, ale czas też mamy nowy.

 

Zofia Grudzińska