Ratujmy Obrzydłówek!!!

Dzięki uprzejmości autora przedrukowujemy artykuł, który ukazał się w kwartalniku „Więź” (02.2019). O co powinno chodzić w zapale reformowania szkół?

Krzysztof Biedrzycki

Tę historię pamiętamy ze szkoły. „Doktor Paweł Obarecki przybył do Obrzydłówka przed sześcioma laty, zaraz po ukończeniu studiów, z umysłem rozwidnionym zorzą niewielu wprawdzie, ale pożytecznych myśli, tudzież z kilkoma rublami w kieszeni. Mówiono podówczas bez przerwy o konieczności osiedlania się w lasach i Obrzydłówkach. Posłuchał apostołów. Był śmiały, młody, szlachetny i energiczny.” Wiemy, co ze szlachetności zostało po kilku latach. Miałkie rozmowy z księdzem proboszczem i sędzią, wizyty u aptekarza i emablowanie jego żony. A z drugiej strony historii pojawia się nauczycielka wiejska, panna Stanisława Bozowska, pisząca Fizykę dla ludu. Paweł „pamiętał jej oczy przedziwne, posępne a miłosierne, łagodne a tajemniczo myślące, w których przerażała jakaś głębina.” Teraz, po latach spotkał ją w zapadłej wsi nieodległej od Obrzydłówka, umierającą na tyfus. Nie zdołał jej uratować.

„Śmierć panny Stanisławy wywarła wpływ niejaki na usposobienie doktora
Pawła. Przez pewien czas czytywał w wolnych chwilach Boską komedię Dantego, w winta nawet nie grywał, gospodynię dwudziestoczteroletnią odprawił. Stopniowo jednak uspokoił się.” Nawet utył i zaczął palić papierosy „nieszkodliwe piersiom”, do których zresztą zaagitował co bardziej postępowych obrzydłowian.

Nam czytać „Siłaczkę” Żeromskiego kazano, ba, kazano się wzruszać losem nieszczęsnej Stasi Bozowskiej, stawiać ją w jednym szeregu z doktorem Judymem i wpatrywać się w owych świeckich świętych jako wzorce osobowe. Ile w tym było jednak niedoczytania, które mieszało się z niedowierzaniem w to, że lekarzom i nauczycielom wielki pisarz każe porzucać osobiste szczęście, w najlepszym razie żyć ideą, w najgorszym dla idei umierać!

Owszem, Stasia jest tu postacią z hagiografii (zwróćmy uwagę na język: miała oczy miłosierne, tak jak Paweł zawierzyła apostołom postępu). Mamy ją podziwiać i jej współczuć. Wbrew tytułowi nie o niej jednak traktuje Siłaczka. Przecież bohaterem jest tam Paweł Obarecki, a drugim bohaterem Obrzydłówek. Pochwała heroizmu Stasi służy uwydatnieniu tego, co w opowiadaniu najważniejsze: obrazu hipokryzji społecznej. Hipokryzji, która nie tylko w fabule opowiadania się objawia, ale też – co ciekawe – w jego spopularyzowanym odbiorze. Jeśli wyczytuje się u Żeromskiego bezgraniczne poświęcenie nauczyciela (i lekarza) jako bezwzględny imperatyw, to znaczy, że niewiele się z tego pisarza zrozumiało. Co gorsze, jeśli ów imperatyw głoszą ci, którzy nauczycielami lub lekarzami albo nie są, albo nimi tylko bywają (czy bywali), to mamy do czynienia z czystej wody Obrzydłówkiem.

W Siłaczce właśnie on, Obrzydłówek, jako ucieleśnienie obłudy zostaje z gorzkim sarkazmem odmalowany. Chcemy, żeby nauczycielki szły między lud, pisały dla niego podręczniki fizyki, żeby się poświęcały, a nawet – no, może niekoniecznie, ale jeśli tak się zdarzy, to chętnie się wzruszymy i będziemy podziwiać – dla idei umierały.

Ten odbiór opowiadania Żeromskiego (bo nie ono samo) jest nadzwyczaj szkodliwy.
To plasterek na sumienie Obrzydłówka. Jeśli traktujemy zawód nauczycielski jako powołanie i poświęcenie, to spokojnie możemy grać w winta, nie ma potrzeby, żeby się czymkolwiek przejmować, ktoś za nas wykona obowiązek, a my zadbamy o własny dobrostan.

Przypominam Siłaczkę w momencie szczególnym dla polskiej szkoły, gdy trwa strajk
nauczycieli (nawet jeśli zawieszony, to nie wygaszony), a władza (wraz z nią spora część społeczeństwa) nie próbuje nawet zrozumieć, o co zbuntowanym chodzi – bo widzi się tylko pieniądze (roszczenia?). Spróbujmy zatem zobaczyć, na czym polegają problemy i może zastanówmy się, jak można by je rozwiązać.

Nauczyciel – fachowiec

Najlepiej widoczne jest żądanie podwyżki. Zostawmy na boku pytanie o ich skalę,
możliwości budżetu i o to, dlaczego akurat teraz z całą siłą i determinacją nauczyciele zaczęli się ich domagać. Problem jest bowiem znacznie głębszy niż spór o tysiąc złotych. Obrzydłówek musi zmienić sposób traktowania nauczycieli. Mówienie o misji i powołaniu ma sens tylko wtedy, gdy równocześnie dostrzeże się, iż nauczyciel w pierwszym rzędzie ma być wysokiej k l a s y s p e c j a l i s t ą, f a c h o w c e m!!! Coś, co nazwalibyśmy powołaniem bez fachowości, byłoby dyletanckim oszustwem. Misja bez umiejętności jej realizacji ociera się o szaleństwo. To oczywistości. Z jakiegoś jednak względu nie przekłada się to na inną oczywistość. „Godzien jest pracownik zapłaty swojej”.

Za fachowość trzeba właściwie wynagradzać. Wtedy dopiero będzie można stawiać wymagania.

Czego zatem wymagamy? W pierwszym rzędzie współczesny nauczyciel musi posiąść
głęboką wiedzę merytoryczną ze swojej dziedziny. To jednak za mało. W najlepszym razie bowiem jego wiedza zatrzyma się na poziomie rozwoju nauki w momencie ukończenia studiów. Dlatego musi do tego posiąść niezbywalną umiejętność uczenia się przez całe życie. Dla dzisiejszego ucznia on nie jest jedynym i bezwzględnym autorytetem w swojej dziedzinie. Młody człowiek znajduje wiele źródeł informacji alternatywnych wobec szkoły. Nauczyciel musi za nim nadążać. Oczywiście nie zawsze wszystko będzie wiedział (nie straci autorytetu, jeśli się do tego przyzna), jego zadanie polega na czym innym – on musi wiedzieć, jak weryfikować informacje, jak je hierarchizować, jak odróżnić fakt od fałszu, jak wyjaśniać zjawiska, wreszcie – co najważniejsze – jak myśleć.

To jednak nie wszystko, wiedza w zakresie własnej dziedziny to jedno. Współczesny nauczyciel musi być ponadto wyposażony w szerokie kompetencje metodyczne, pedagogiczne, psychologiczne, a nawet kulturowe (w sytuacji, gdy przychodzi mu pracować z uczniami wywodzącymi się z różnych społeczności). Nie wystarczy być dobrym matematykiem lub historykiem. Trzeba wiedzieć, jak pracować z każdym konkretnym uczniem. Tak, chciałoby się, żeby klasa składała się z dzieci nieodróżnialnych, ubranych w jednakowe mundurki , wobec których można stosować takie same metody. Tak nie było nigdy, ale współcześnie jest to nie do pomyślenia. Z racji psychologicznych, etycznych, społecznych i pragmatycznych. Uniformizacja byłaby nieludzka i społecznie szkodliwa.
Dlatego nauczyciel musi dostrzegać indywidualność każdego ucznia. A do tego potrzebne są wysokiej klasy kwalifikacje.

Współczesny nauczyciel musi być oswojony z nowoczesną technologią, z najnowszymi metodami zarządzania grupą i rozwiązywania konfliktów, z formami radzenia sobie z własnymi emocjami i ze swoim ciałem, np. jak operować głosem, jak panować nad gestem, jak oddychać. Długo można wymieniać wymagania stawiane przed fachowym nauczycielem.

A jeśli tak, to Obrzydłówek musi się zastanowić, jak opłacać kogoś, od kogo oczekuje się tak bardzo wiele. Przecież za wysokiej klasy usługi jesteśmy gotowi uiszczać wysokie honoraria. A tutaj chodzi właśnie o usługi najwyższej klasy. Przy tym związane z niewyobrażalną odpowiedzialnością. Krzywda uczyniona młodemu człowiekowi, krzywda polegająca choćby na tym, że zabije się w nim ciekawość świata, będzie ciążyła przez całe życie. Na odwrót – rozniecenie w nim pasji do poznawania i umiejętności radzenia sobie w trudnej rzeczywistości zaowocuje tysiąckrotnie.

Trzeba radykalnie zmienić myślenie o nauczycielach. Tak w istocie nie ma sprzeczności między ich powołaniem a profesjonalizmem. Jest sprzeczność między obłudą wymagania od nich bezinteresowności a korzystaniem z owoców ich pracy, które przecież przeliczają się na konkretne finanse. Można powiedzieć, że Obrzydłówek popełnia zbiorowy grzech wołający o pomstę do nieba, który katechizm ujmuje w formule: „należną zapłatę zatrzymać”.

Kształcenie nauczycieli i wsparcie dla nich

Stawiamy nauczycielom wysokie wymagania. Tak musi być. Ich praca jest zbyt ważna, żeby była wykonywana byle jak, chaotycznie i bez należnego profesjonalizmu. Dlatego ważny jest model kształcenia młodych nauczycieli. Ważny w nim jest oczywiście element merytoryczny. Musi być jednak wzmocniony o to wszystko, co współcześnie na fachowość w tym zawodzie się składa. Dziś matematyk, polonista czy nauczyciel muzyki nie mogą poprzestać na dobrym przygotowaniu w swojej dziedzinie. Ich
umiejętności współpracy z uczniami, docierania do nich z wiedzą, kierowania zespołem, rozwiązywania konfliktów nie mogą opierać się na powierzchownym przyuczeniu. Rezultaty złego przygotowania niestety często obserwujemy. Dzieci w szkole szybko tracą entuzjazm do nauki, bo wielokrotnie spotykają nauczycieli, którzy tylko… nauczają. Tymczasem oni powinni wspierać uczniów w rozwoju, podtrzymywać zapał, rozniecać zainteresowania, prowadzić w stronę wiedzy, nie tylko wykładać, tłumaczyć i kontrolować postępy. To można wykształcić, choć i tak najważniejsza jest potem praktyka i atmosfera w szkole, żeby młody nauczyciel nie dostosowywał się do szarej rzeczywistości, w której jego starsi koledzy poprzestają na wypełnianiu nudnych obowiązków i poddają się „metafizyce” (czyli
zniechęceniu) jak doktor Paweł Obarecki w Obrzydłówku.

Dlatego nie można poprzestać na kształceniu nauczycieli. Trzeba im zapewnić ciągłe wsparcie w toku całej ich kariery pedagogicznej. Właśnie wsparcie, nie tylko doskonalenie czy dokształcanie. Wsparcie musi objąć całość pracy nauczyciela. Najpierw meritum – wiedza we wszystkich dziedzinach tak szybko się rozwija, że konieczne jest organizowanie z pewną regularnością (na przykład co siedem lat na wzór akademickiego sabbatical) urlopu naukowego, podczas którego każdy uczący na semestr lub dwa trafiałby z powrotem na uniwersytet. To ważne co najmniej z czterech powodów. Po pierwsze chodzi o uzupełnienie wiedzy i poznanie najnowszych źródeł, z których można ją czerpać. Po drugie nauczyciel sam powinien intensywnie ćwiczyć myślenie, żeby być wytrąconym z nieuchronnej rutyny. Po trzecie musi mieć możliwość zapoznania się z najnowszymi koncepcjami dydaktycznymi. Po czwarte (a nie jest to najmniej ważne) powinien co jakiś czas odpocząć od szkoły, żeby nabrać do niej dystansu.

Wsparcie nauczycieli musi jednak sięgać głębiej. Muszą oni pozostawać pod opieką psychologiczną. Zawód nauczycielski należy do tych, w których ryzyko wypalenia jest największe. To ciągły stres, konieczność rozwiązywania trudnych problemów, a na pierwszym planie powinność nieustannego usprawniania dydaktyki. Nawet sabatical nie uchroni nauczyciela przed codziennym napięciem.
Dobrze by było, gdyby powstał sprawny system wymieniania się doświadczeniami między nauczycielami, zwłaszcza dzielenia się dobrymi praktykami. Niestety najczęściej nauczyciele obawiają się wzajemnych opinii i ocen. A przecież nie o ocenianie chodzi, lecz o wzajemne wspieranie się. Od ocen jest dyrekcja.

A właściwie to po co uczyć?

Obrzydłówek chyba nie zadaje sobie tego pytania, po prostu szkoła ma być i tyle. A jednak to wcale nie jest oczywiste. Współczesny model szkoły to owoc myśli późnego oświecenia. Wcześniej edukacja miała charakter elitarny i wyglądała zupełnie inaczej. To oświeceni francuscy rewolucjoniści (oraz ich napoleońscy następcy) i pruscy królowie stworzyli system, który miał objąć całe społeczeństwo i miał wszystkim zapewnić elementarne wykształcenie. Dziś w żadnym kraju świata nie lekceważy się edukacji i wszędzie dba się przynajmniej o wyposażenie dzieci w umiejętność czytania, pisania i liczenia. Co w tym jest nieoczywistego?

O ile nikt nie wątpi, że oświata jest potrzebna, o tyle nie ma zgody co do tego, jak powinna wyglądać. Model późnego oświecenia był żywotny przez sto lat z okładem. Miał wyznaczonych kilka celów. Przede wszystkim chodziło o likwidację analfabetyzmu. To było potrzebne, żeby stworzyć spójne społeczeństwo. Wszyscy mieli sprawnie posługiwać się oficjalnym językiem, który łączyłby ich jako obywateli państwa. Rekrut, robotnik, urzędnik, kupiec, lekarz – rozumieli komendy, polecenia, umowy, skargi pacjentów i potrzeby klientów, bo mówili i pisali w tym samym języku, bez podziału na dialekty czy języki nieoficjalne. My, Polacy, odczuliśmy tę nadrzędną zasadę edukacji państwa wyrosłego z ideałów oświecenia szczególnie boleśnie, bo poddawani byliśmy germanizacji czy rusyfikacji, co było wyrazem nowoczesnego dążenia do homogenizacji społecznej.

Cele szkoły sięgały jednak dalej. Na średnim poziomie kształcenia, kończącym się maturą, przekazywano młodzieży niezbędną porcję wiedzy naukowej, a także wprowadzano ich w świat kultury, ale tej kanonizowanej, uznanej za oficjalną, często klasycznej. Ten system był bardzo skuteczny. Dzięki niemu stworzono nowoczesny naród francuski, nie tylko jednolity pod względem języka (w jego uznanej przez Akademię paryskiej wersji), ale i znający te same lektury i posiadający wiedzę naukową odpowiadającą standardom z epoki. Nie zawsze skuteczność była jednak pełna. Właśnie my, Polacy, dobrze o tym wiemy, bo jakkolwiek społeczeństwo pruskie dzięki szkole było dosyć jednolite, to
jednak kultura polska jako alternatywa była silna i pełna germanizacja się nie udała. Tym mniej skuteczna okazała się szkoła rosyjska, zwłaszcza że imperium carów nie było wystarczająco oświecone i konsekwentne, wobec czego nie wprowadziło obowiązku edukacyjnego. A i tam, gdzie uczono, a więc narzucano język rosyjski, napotykano na silny opór, o którym czytaliśmy w Syzyfowych pracach.
Brak pełnej skuteczności szkoły był tym bardziej znaczący, że w XIX wieku i dużej części XX właśnie ona była głównym czynnikiem kulturotwórczym. Owszem, z jednej strony żywe były tradycje kultury ludowej, z drugiej – rodziła się kultura masowa, ale wciąż to szkoła była najważniejszym źródłem wiedzy, ona wyznaczała hierarchie i wzorce zachowania. Jeśli zatem misja nie w pełni się jej udawała, to była nie tylko jej słabość, ale i słabość nowoczesnego państwa i nowoczesnego społeczeństwa.

Ograniczenia tego modelu edukacyjnego dostrzegano i opisywano już od początku XX wieku. Zwracano uwagę na uniformizację jako jego cel, na niedocenianie osoby ucznia, obsadzanie go w roli jednostki podporządkowanej instytucji, a w konsekwencji społeczeństwu czy państwu. Tradycyjna szkoła jednak trwała, a nawet przeżywała czas swojej świetności tam, gdzie triumfował totalitaryzm. Dziś coraz wyraźniej widać słabości tego modelu. Przede wszystkim szkoła już dawno przestała być jedynym, a nawet głównym źródłem wiedzy. Już nie tylko książki, nie tylko telewizja, ale przede wszystkim Internet przynoszą informacje, do których młody człowiek ma właściwie nieograniczony dostęp. Na to nakłada się szybki rozwój nauki , który powoduje, że szkoła w oczywisty sposób nie nadąża. To samo dotyczy kultury, pluralistycznej, wielobarwnej, budującej rozmaite alternatywy, niepoddającej się oficjalności.
Szkoła jako instytucja nauczająca, informująca, stojąca na straży klasycznej odmiany kultury w najlepszym (dla niej) wypadku jest tylko jedną ze scen spektaklu, w którym głównym aktorem jest uczeń, w najgorszym razie jest konserwatywną strażniczką minionego ładu.

Może zatem przestała już być potrzebna?
Chyba jednak nie, ale na pewno musi być na nowo przemyślana i odmienna niż ów oświeceniowy model. Obrońcy tradycyjnej formy szkoły (między innymi zwolennicy kontr-reformy min. Zalewskiej) powiadają, że tym bardziej w epoce potopu informacji i postmodernistycznego rozchwiania wartości edukacja jest jedyną gwarantką międzypokoleniowego przekazu wiedzy (czyli informacji uporządkowanych w spójny system objaśniający świat) i kodu kulturowego. I tylko ona jest w stanie stworzyć więzy łączące społeczeństwo w spójny organizm. Warto te argumenty wziąć pod uwagę, zarazem jednak trzeba rozważyć, na ile one się bronią w zderzeniu z rzeczywistością.

Czego uczyć?

To jest kluczowe pytanie. Szkoła oświeceniowa mogła mieć ambicję, by przekazać to, co nauka ma najważniejszego do przekazania. Dziś wiedza naukowa jest tak rozległa, że szkoła w żaden sposób nie jest w stanie nawet w niewielkiej części jej przedstawić. Trzeba zatem dokonywać wyboru. Według jakiego kryterium?

Może jednak warto odwrócić działanie. Dostęp do informacji, jak wspomnieliśmy, jest właściwie nieograniczony. Problemem jest to, co z nimi robić, jak je porządkować, jak weryfikować. Dlatego najważniejsze jest wykształcenie umiejętności samodzielnego, odpowiedzialnego i twórczego myślenia. Konieczne jest poznanie przez ucznia reguł naukowego rozumowania i wnioskowania, weryfikowania informacji i teorii, falsyfikowania wiedzy pozornej, formułowania pytań badawczych, hierarchizacji
danych. Poznanie zasad krytyki źródeł informacji, porządkowania faktów i nadawania im znaczeń, interpretacji tekstów i wszelkich wypowiedzi. Niezbędne jest wyćwiczenie sprawności skutecznej komunikacji. Wreszcie – otwarcie ucznia na świat, inspirowanie go w poznawaniu rzeczywistości, rozwijanie ciekawości i wrażliwości. Pokazanie mu, że sam może docierać do wiedzy, a także gdzie może jej szukać i jak oceniać wiarygodność tego, kto mu tej wiedzy dostarcza.

To powinny być nadrzędne cele edukacji. Wspomniane umiejętności oczywiście muszą być podparte niezbędną wiedzą. Jaki powinien być jej zakres? Oczywiście to będzie zawsze przedmiotem sporów i wzajemnego przekonywania się (lub oskarżania) ekspertów, nauczycieli, rodziców, a nawet odpowiedzialnych za edukację polityków. Powiedzmy może tak: niezbędna jest taka wiedza, która daje podstawy do dalszego samodzielnego jej pogłębiania i weryfikowania. Myśleniem magicznym wykazują się ci, którym wydaje się, że stworzenie rozbudowanego katalogu zagadnień naukowych spowoduje, że uczniowie je wszystkie zgłębią i przyswoją. Zapisanie czegoś w podstawie programowej jeszcze niczego nie gwarantuje. A nawet jeszcze mniej: jeśli czegoś za dużo zapisano, możemy mieć pewność trzech rzeczy – nie wszystko zostanie opanowane, to, co zostanie opanowane, będzie przyswojone bardzo powierzchownie, wreszcie może się zdarzyć, że przerażająca mnogość informacji spowoduje, iż pojawi się strach przed wiedzą, a więc osiągniemy efekt odwrotny od zamierzonego.

Cóż, konieczny jest zdrowy rozsądek. A także właściwe ustawienie hierarchii ważności celów.
To samo dotyczy wprowadzania w świat kultury. Można kazać dużo czytać, ale z tego jeszcze nic nie wyniknie, jeśli nie nauczymy interpretować dzieł, faktów, przekazów i kultury jako całości. A przy mnogości lektur w nieuchronny sposób zabraknie czasu na interpretację i twórczą rozmowę. Poznanie tekstów nic nie daje, jeśli ich nie rozumiemy i ich nie przeżywamy. Kultura to poznawanie świata, nadawanie mu sensu, to emocje, odnajdywanie siebie w twórczości, interakcja. W inicjacji do kultury wysokiej, podobnie jak w przekazywaniu wiedzy, konieczny jest zatem umiar. Zwłaszcza, jeśli dla młodych ludzi ona istnieje tylko w kontekście rozmaitych alternatywnych form kultury, które – co tu dużo
mówić – najczęściej są bardziej atrakcyjne i przekonujące.

Z tym się łączy formowanie postaw uczniów. Tradycyjna szkoła służyła państwu i to ono określało, które postawy są pożądane, które nie. Dziś z jednej strony społeczeństwa są nieufne wobec państw, z drugiej – właśnie w silnej władzy i wartościach, którym ona hołduje, szukają punktów stałych, gdy wokół dostrzegają zamęt ideologiczny i aksjologiczny. W tej kwestii toczą się spory, bo niejednokrotnie przeciwstawia się wartości wcale nie przeciwstawne, na przykład patriotyzm tolerancji, religijność ekologii, zaangażowanie państwowe współdziałaniu społecznemu. Tymczasem wartości nie zawsze są tak sprzeczne, jak się wydaje, a nawet łatwo dojrzeć spójność między nimi. Społeczeństwo może
wypracować konsensus dotyczący minimum aksjologicznego. Jeśli spór w jakichś kwestiach nie może wygasnąć, trzeba to zaakceptować. Szkoła może, a nawet w naszych pluralistycznych czasach powinna, być otwarta na różnorodność. Jeśli więc nie można znaleźć innej płaszczyzny porozumienia, to wystarczy się zgodzić, że najważniejsze jest otwarcie na drugiego człowieka, akceptacja, zrozumienie, empatia, współdziałanie, poczucie tożsamości grupowej bez wykluczania innych. Wokół takiego minimum aksjologicznego (które w istocie nie jest wcale minimum, to fundamentalny program) można się przecież porozumieć.

Czy Obrzydłówek zgodzi się na taką szkołę?

Z tym może mieć problem. Nie z racji ideologicznych. Wyłącznie dlatego, że Obrzydłówek nie zna innej szkoły niż ta, jaką zna. Obrzydłówek chodził do ośmiu klas, to najlepiej, jeśli tak zostanie na zawsze. Obrzydłówek czytał konkretne lektury (lub ich streszczenia, co dla niego na jedno wychodzi), to niech i obrzydłówczęta to samo czytają.

Nie wystarczy się jednak zżymać na hipokryzję, konserwatyzm i brak horyzontów mieszkańców Obrzydłówka. Obrzydłówka nie można zignorować, bo on jest w nas. Do Obrzydłówka trzeba się udać i przekonać go do zmian. To może być trudne, a może nawet beznadziejne, inaczej jednak się nie da.

W ciągu minionych 30 lat wiele zrobiono na rzecz nowoczesnej edukacji. Sporo oddolnie (inicjatyw edukacyjnych było bardzo dużo), ale też odgórnie, reforma z 1999 roku przyniosła wiele pozytywnych efektów (mało kto wie, ale z zewnątrz osiągnięcia polskiej edukacji początku wieku postrzegane były jako wzorcowe), podstawy programowe z 2008 nieśmiało przybliżały nas do najnowocześniejszych rozwiązań oświatowych, choć bardzo wiele zostało do zrobienia. Słabością tych wszystkich działań było to, że albo dotyczyły niewielkich grup społecznych, najczęściej najbardziej światłych i aktywnych (inicjatywy oddolne), albo przeprowadzane były w atmosferze pośpiechu i poczucia wyższej
konieczności, więc duża część społeczeństwa ich nie rozumiała, bała się ich, nawet nauczyciele nie zawsze wiedzieli, o co chodzi, czego się od nich oczekuje, najczęściej byli zostawiani sami sobie. Nie dziwmy się, że nie zaakceptowano sześciolatków w szkołach, gimnazja miały złą opinię, choć pod koniec swego żywota były najmocniejszym ogniwem w polskiej edukacji, a kuriozalne podstawy programowe Zalewskiej z początku były przyjmowane pozytywnie, bo przypominały programy nauczania sprzed dziesięcioleci. Do jakichkolwiek zmian trzeba przekonać, dlatego potrzeba czasu. To nie jest sprawa jednej kadencji rządowej, a w takiej perspektywie się niestety edukację postrzega. Konieczna
jest systematyczna i nastawiona na długie trwanie praca u podstaw. Obrzydłówek jest do uratowania.

Co zrobić?

Rządowy edukacyjny okrągły stół to oczywiście spektakl, w którym nawet o dramaturgię nie zadbano, bo wszystkie role zostały rozdane i grają tylko ci, którzy z góry zostali wyznaczeni. Jakkolwiek to nazwiemy, konieczna jest otwarta debata o edukacji. To w tej chwili polska racja stanu. Minister Zalewska zniszczyła szkołę i trzeba ratować wszystko, co tylko da się uratować. Jak z płonącej katedry Notre Dame. Nie wiem, kto miałby taką debatę moderować. Gotowość prymasa Polaka jest godna uznania, ale niestety obecnie Kościół w takim stopniu zaprzepaścił swój autorytet, że chyba nie jemu byśmy oddali inicjatywę w tej sprawie, jakkolwiek byłoby dobrze, gdyby w tej debacie wziął udział. Może środowiska naukowe? Na przykład Polska Akademia Nauk, której komitety zostały wyłonione w demokratycznych wyborach i stoją za nimi środowiska uniwersyteckie? A może niezależne społeczności intelektualne?

Sama debata to oczywiście za mało. Nie można poprzestać na przedstawieniu poglądów. Konieczna byłaby dogłębna praca koncepcyjna, o jaką upomina się w Laboratorium „Więzi” Paweł Ploch. Musi ona objąć całość edukacji, w tym programy i rolę nauczycieli. Na początek pozwolę sobie przedstawić dwie propozycje, zresztą formułowane też przez innych, więc nie roszczę sobie prawa do ich autorstwa.

Propozycja maksymalistyczna: uwolnienie edukacji od polityków!!! Utworzenie niezależnej Komisji Edukacji Narodowej, która odpowiedzialna by była za strategię rozwoju polskiej szkoły, zwłaszcza za kwestie programowe, kształcenia nauczycieli i wsparcia dla nich. Ministerstwu zostawmy tylko administrację.

Propozycja minimalistyczna (choć i tak śmiała), dotycząca tego co konieczne: ponieważ wprowadzone przez min. Zalewską podstawy programowe są nadzwyczaj złe, wręcz szkodliwe, trzeba je natychmiast poprawić. Ponieważ jednak ani nauczyciele nie dadzą rady znów szybko dostosować się do daleko idących zmian, ani wydawnictwa nie zdołają od nowa przygotować podręczników, może na początek wystarczy dokonać przeglądu tych podstaw, które są, i przesunąć w nich akcenty, żeby zmniejszyć nacisk na wiadomości, a skupić się na kształceniu myślenia. Niektórzy mówią o odchudzeniu, samo odchudzenie nie wystarczy, powinno ono być przeprowadzone wraz z weryfikacją priorytetów. To trzeba
zrobić szybko, ale jestem pewien, że niewielka, ale posiadająca autorytet w środowisku, grupa
nauczycieli i ekspertów jest w stanie wykonać takie zadanie.

W dłuższej perspektywie konieczny jest proces głębokiej refleksji i docierania stanowisk. Nie można jednak zbyt długo dyskutować. Potrzebne są decyzje na miarę wymagań czasu. Jeśli tego nie zrobimy, skażemy Polskę na status Obrzydłówka Europy, a nikt z nas tego nie chce.

Ratujmy zatem Obrzydłówek! Jest do uratowania! Panny Bozowskie nie muszą umierać na tyfus! Edukacja to zbyt wielka rzecz, żeby się godzić na hipokryzję i dyletantyzm!

Krzysztof Biedrzycki
Historyk literatury XX wieku, dr hab., krytyk literacki i filmowy, kulturoznawca, badacz edukacji, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Instytutu Badań Edukacyjnych. Wykładał literaturę polską w Stanach Zjednoczonych i Francji. Autor m.in. książek „Świat poezji Stanisława Barańczaka”, „Małgorzata Musierowicz i Borejkowie”, „Wariacje metafizyczne. Szkice i recenzje o poezji, prozie i filmie”, „Poezja i pamięć. O trzech poematach Czesława Miłosza, Zbigniewa Herberta i Adama Zagajewskiego”, serii podręczników do języka polskiego dla liceum „Opowieść o człowieku” oraz „Świat do przeczytania”. Mieszka w Warszawie.