Jakich kompetencji potrzebujemy?

Zofia Grudzińska (nauczycielka, psycholog, członkini grupy inicjatywnej Ruchu Społecznego Obywatele dla Edukacji, www.obywateledlaedukacji.org)

ROZUMNI PROSPOŁECZNICY

Pytanie o postawy i kompetencje można odczytywać w aspekcie pożytku dla jednostki lub dla społeczeństwa, a ponieważ nie są one tożsame w całej rozciągłości (co widać przy analizie niektórych zachowań prospołecznych, wymagających poświęceń osobistych), należy od razu sprecyzować punkt widzenia autora. Skoro wypowiedź ma mieć charakter obywatelskiej, podejmuję tryb myślenia społecznego; jednocześnie jednak będę próbowała postrzegać poszczególne umiejętności i nastawienia w aspekcie ich pożytku dla funkcjonowania indywidualnego.

Dobrze, że wypowiedź ma być „oparta na wiedzy osobistej” (od razu nasuwa się refleksja o kompetencji, którą uważam za niebywale pożyteczną w życiu zarówno prywatnym, jak i społecznym – uważne czytanie instrukcji!). Wolno mi więc sięgać pamięcią wstecz i rozpocząć od swoistej analizy retrospektywnej, dotyczącej życia kilkudziesięciu rówieśników z ławy szkolnej. Wszyscy to „porządni ludzie”, ale niektórzy wyrośli na jednostki szczególnie użyteczne społecznie. Czemu? I co z tego mają? (Bo że ma z tego coś społeczeństwo, to wniosek oczywisty.) Spróbuję wnioskować na podstawie postrzeganych mechanizmów, przy czym moje wnioski nie pretendują do absolutnej ścisłości wyników, ale obejmują interesujące zależności.

Przede wszystkim, mówiąc niesłychanie wprost, osoby zaangażowane społecznie najczęściej są jednocześnie szczęśliwymi ludźmi. Mogę więc stwierdzić, że powinniśmy edukować ludzi takich, którzy w przyszłym życiu nie zamkną się w wyłącznie prywatnej sferze dokonań, ale w mniejszym lub większym stopniu będą działać również dla dobra ogólnego. To brzmi niebywale kolektywistycznie, przy czym jako osoba mająca doświadczenia z Polski peerelowskiej mam wdrukowany dystans do określeń typu „dla dobra ogółu”, ale fakt pozostaje faktem: postawa prospołeczna wychodzi na dobre zarówno samemu społecznikowi, jak i jego otoczeniu.

Ale być może postrzeżenia czerpane z przeszłości nie pozostają aktualne w teraźniejszości? Może zmiana warunków ustrojowych powoduje, że jako społeczeństwo potrzebujemy innych ludzi i że jednostkowo udane życie wynika z odmiennych kompetencji? Na szczęście jestem nauczycielką, mam więc łatwy dostęp do obserwacji tu-i-teraz. I oto zależność się potwierdza: ci z moich obecnych i dawnych uczniów, którzy interesują się życiem społecznym – są wolontariuszami, działają w harcerstwie i organizacjach pozarządowych, uczestniczą w inicjatywach lokalnych, czy chociażby realizują najskromniejszy scenariusz, czyli chodzą na wybory – najczęściej potwierdzają, że mają poczucie wysokiej satysfakcji z życia. Nie oznacza to, że ludzie wybierający realizowanie się wyłącznie w sferze rodzinnej i zawodowej będą automatycznie zgorzkniali i przygnębieni, ale wydaje się, że rozszerzenie zainteresowań poza bezpośrednie środowisko chroni przed łatwymi rozczarowaniami i pozwala lepiej znosić zwykłe codzienne trudności. Z drugiej strony okazuje się, że nawyk spoglądania poza granice wyznaczone przez osobiste funkcjonowanie nie przeszkadza w osiąganiu sukcesów w pracy i życiu prywatnym. To się wydaje kontra-intuicyjne – czy nie jest tak, że osoby zaangażowane społecznie muszą poświęcić na te działania czas i zasoby intelektualne, tym samym niejako uszczuplając bazę dla rozwoju zawodowego i życia rodzinnego? Otóż tak nie jest, na dowód czego przeprowadzono zresztą kilka interesujących badań. Okazuje się, że ludzie „bardzo zajęci” są efektywniejsi w działaniu od tych, którzy oszczędnie dawkują sobie zadania. Wspomnijmy słynne mickiewiczowskie „mierzyć siły na zamiary”! Z pewnością ważne jest poczucie realizmu, które w jakimś momencie każe odmówić kolejnej propozycji, ale do pewnego momentu dodawanie sobie obowiązków owocuje tym, że rozwijamy umiejętność gospodarowania czasem i siłami, więc możemy wiele zdziałać, i to w dodatku nie obniżając jakości wykonania.

Te ustalenia przekładają się na proste wnioski dotyczące organizacji systemu edukacji. Aby zapewnić zarówno naszym dzieciom szansę na szczęśliwe życie, a społeczeństwu jak najwięcej zaangażowanych obywateli, powinniśmy bardziej cenić ten obszar działalności dydaktycznej, który rozwija zachowania prospołeczne. (Paradoksalnie, być może dążenie to przełoży się na lepsze wyniki w egzaminach przedmiotowych.)

Jak zrealizować ten postulat? Można postawić na świadomość pedagogiczną i ufać, że będzie się to obywatelskie wychowanie realizować niejako „przy okazji”, czyli zresztą w sposób najbardziej naturalny i właściwy (podobnie, jak rodzice nie organizują dziecku formalnych lekcji języka polskiego czy podnoszących kompetencje zawiązywania sznurowadeł na kokardkę). Ale tak mogą działać wyłącznie ludzie, którzy już posiedli tę postawę, bo z niej wynika pewien nawyk działania, w sposób równie naturalny zagnieżdżony „z tyłu głowy”, poza świadomością. Tymczasem jednak w naszych głowach przeważnie poza świadomością gnieździ się pokłosie czasów komuny, przekazane w spadku przez jej współczesnych pod postacią nieufności do państwa i „innych” (czyli w zasadzie wszystkich współobywateli, poza najbliższą rodziną). Obok tych archiwaliów rozpycha się dorobek „epoki przemian” – zachłanność na dobra materialne i poczucie, że samemu trzeba je sobie wywalczyć oraz bolesna wiedza, że nieposiadanie najnowszych marek samochodów i komputerów oznacza piętno nieudacznika.

Wobec tego nie ma wyjścia, musimy zacząć od sformalizowania edukacji, by ukształtować automatyzm postaw w kolejnych pokoleniach. A to oznacza, że najważniejszym „przedmiotem szkolnym” powinna być „społeczna użyteczność”. I tak, pierwszaki na równi z ćwiczeniem literek i dodawaniem dwóch jabłuszek do trzech śliwek mogłyby mieć zajęcia z główkowania „co możemy zrobić dla naszej klasy” i, oczywiście samodzielnego wdrażania wybranych pomysłów. Starszych, czyli czwarto-, piąto- i szóstoklasistów w ramach tego samego przedmiotu zaprosiłabym do diagnozowania potrzeb całej wspólnoty szkolnej i projektowania wyłaniających się w konsekwencji tej diagnozy działań. Gimnazjaliści wspieraliby pracę samorządu lokalnego, czy to w ramach prac Rady Młodzieżowej, czy spontanicznie organizując różnorodne akcje. Tak przygotowani do życia, uczniowie szkół ponadpodstawowych sięgaliby zapewne jeszcze dalej, uczestnicząc w pracach  organizacji pozarządowych czy samodzielnie prowadząc działania w skali województwa czy nawet całego kraju. (Mamy już zresztą jaskółkę w postaci olimpiady „Zwolnieni z teorii”.)

Pragnę podkreślić, że rzeczywistość potwierdza tezę, iż nie da się wyżej wymienionego celu osiągnąć bez uiszczenia daniny tradycyjnemu szkolnemu podejściu przedmiotowemu, bo tylko takie jest zrozumiałe dla ortodoksyjnie kształconych nauczycieli. Istniejące bowiem obecnie „narzędzia funkcjonowania obywatelskiego”  w postaci tzw. samorządów uczniowskich są – z rzadkimi wyjątkami – parodią swojej misji i jeśli czegoś uczą, to raczej hipokryzji i posłuszeństwa odgórnym wizjom, dyktowanym przez hierarchów (dyrekcję i radę pedagogiczną).

Ale nie wystarczy chcieć, trzeba jeszcze umieć. Czyli równolegle do pielęgnowania w młodzieży instynktu działania dla dobra innych trzeba jeszcze zadbać, by umieli działać mądrze. To kompetencja należąca do grupy zdolności poznawczych, ale bynajmniej nie kształtowana w procesie nabywania wiedzy. Polega na umiejętności dekonstruowania rzeczywistości w celu przeprowadzenia analizy funkcjonalnej, podległej określonemu, świadomie wybranemu celowi. (Okna jakie? Brudne. Co trzeba zrobić? Umyć. Kto, wynajęty fachowiec czy ja? Zależy od funduszy. I już można podejmować określone działania: iść do sklepu po Jana Niezbędnego albo zadzwonić do firmy sprzątającej.) Na pozór wszyscy tę umiejętność posiadamy, ale przeważnie jej rozwój pozostaje na poziomie operacji konkretnych (w etapowym modelu Piageta). W życiu obywatelskim ograniczamy się do narzekania na bezpośrednio odczuwane dolegliwości, już nie dochodząc, czy nie są przypadkiem ceną, jaką trzeba zapłacić za inne przyjemności, być może bardziej pożądane, i nie dbając, że nie da się zjeść ciasteczka i nadal go mieć na talerzu. Następnie rozglądamy się w poszukiwaniu obietnic najłatwiejszych gratyfikacji, ponownie nie zastanawiając się nad ich realnymi kosztami. No, i gotowe – najprostsza recepta wyborcza na to, by za kilka lat bezrefleksyjnie uskarżać się na kolejną „złą partię”. Nie oszukujmy się, nasz naród od lat oblewa „test pianki” (z pamiętnego eksperymentu Waltera Mischela).

Szkoła może pomóc uczniom doskonalić umiejętność celowego rozumowania na wszystkich poziomach, ale rzadko to czyni. Program edukacji, oparty na nabywaniu wiedzy, choćby najcenniejszej, ogranicza rozwój tego rodzaju myślenia. Jego podstawowymi narzędziami są zaś: umiejętność zbierania obiektywnych danych i ich porządkowania oraz rozumowanie logiczne oparte na świadomym formułowaniu przesłanek i dochodzeniu do wniosków nieskażonych myśleniem życzeniowym. I – jak poprzednio – powiedziałabym, że najprościej uczyć tej sztuki poprzez żywy przykład, ale mając świadomość realiów nie obejdzie się bez systemowych działań, by podobne ćwiczenia stały się nieodłączną częścią każdej lekcji.

Wdrożenie tego i poprzedniego postulatu wymaga kilku operacji formalnych i muszą być one podejmowane równocześnie, inaczej wszelkie wysiłki idą na marne. Przede wszystkim należy wzbogacić programy kształcenia nauczycieli (i dokształcić obecnie już czynnych zawodowo) w opisywanych zakresach. Sądzę, że „społecznikostwo” dałoby się załatwić warsztatami, ale z „rozumowaniem logicznym” już trudniej, tu trzeba edukacji formalnej na wszystkich kierunkach pedagogicznych. Jednocześnie trzeba zadbać, by obie umiejętności znalazły się w kanonie obligatoryjnych treści nauczania – pierwszą można wyizolować jako przedmiot, druga musi być „zagnieżdżona” we wszystkich programach przedmiotowych, dodatkowo zaś potwierdzona poprzez odpowiednią modyfikację podręczników tak, by równolegle do konkretnych wiadomości i propozycji „projektów” zawierały zadania rozwijające myślenie logiczne per se (najprostszy sposób to wymóg, by uczniowie ustosunkowali się w procesie dekonstrukcji do wszystkich podawanych w tekście informacji oraz tworzenie zadań wymuszających dokonanie wyboru z podaniem uzasadnienia).

Ufam, że w Sejmie znajdzie się któregoś dnia grupa autentycznych patriotów, którzy dostrzegą konkretne korzyści, jakie z realizacji tych postulatów odniesie nasza ojczyzna (nie mówiąc już o szansie na większy poziom satysfakcji życiowej jej poszczególnych mieszkańców). Niniejszy tekst dedykuję więc wszystkim naszym posłom. Tymczasem jednak, zanim doczekamy się pożądanych zmian w systemie oświaty, dedykację rozszerzam na wszystkich rozumnych społeczników, którzy nie czekając imprimatur Ministerstwa Edukacji Narodowej dbają o to, by nasze dzieci mogły opanować opisane wyżej postawy i umiejętności.