Egzamin dla dzieci czy dzieci dla egzaminu?

O egzaminie  ósmoklasisty myśli nieuporządkowane snuje Katarzyna Cieciura, nauczycielka i dyrektorka, która nie daje się wpisać w schematy, społeczniczka i wizjonerka.

Nie chcemy redakcyjnymi zabiegami tonować emocji, z których narodził się tekst. Prezentujemy więc te myśli tak, jak zostały przelane na papier (a raczej na twardy dysk komputera!): zrodzone z ukochania misji, jaką wobec uczennic i uczniów odczuwa każdy pedagog – pomagać im nasycać życie pięknem i radością. Z pragnienia, by edukacja była procesem celowym wobec dzieci i młodzieży, a nie wobec „oświatowej polityki państwowej”, słupków statystyk czy ego kolejnych rządzących…

Po co ten egzamin? 

Kiedy mieliśmy gimnazja, mówiono o kończącym je egzaminie, że dzięki porównaniu jego wyników z wynikami sprawdziany 6-klasisty będzie można określić wartość szkoły gimnazjalnej na podstawie EWD – „Edukacyjnej Wartości Dodanej”. [koncepcja zrodzona w analogii do VAT w systemie podatkowym, według której EWD wyznaczy precyzyjnie wkład samej placówki w proces uczenia się dzieci, niezależnie od zdolności i potencjału samych uczniów]. Ale w praktyce wprowadzenie EWD wytyczyło nową drogę w zamkniętym kręgu!!!! Teoria, według której wynik sprawdzianu szóstoklasistów będzie wiarygodną podstawą dla porównania wyniku po trzyletnim gimnazjum, ma się jak pięść do nosa do realiów. Tam, gdzie gimnazjum mogło wybierać zdolniejszych uczniów, tych z wyższym wynikiem i wysoką średnią na świadectwie, miało dobry „materiał”, aby pracować nad uzyskaniem wysokich wyników na egzaminie gimnazjalnym. Zaś gimnazja rejonowe, do których trafiała młodzież obciążona dysfunkcjami, problemami rodzinnymi etc., z góry były skazane na osiągniecie słabszego wyniku na egzaminie gimnazjalnym – nawet najgorliwsza praca samych nauczycieli nie ma szans wobec ponurych realiów dzieci z środowisk defaworyzowanych.

Piszę to na podstawie obserwacji gimnazjum, mieszczącego się kiedyś w budynku, w którym nasza szkoła wynajmuje pomieszczenia. Oni niestety byli w zamkniętym kręgu. Wyniki słabe, więc nikt nie chciał posyłać tam zdolnych uczniów, brak zdolnych uczniów z góry zapowiadał słaby wynik zewnętrzny. Nauczyciele się starali, traktowali uczniów indywidualnie, robili co mogli, ale nie mieli szans równania się z gimnazjum nierejonowym, które wybierało i przebierało w doborze uczniów dla uzyskania wysokiej EWD.

Teraz, kiedy został nam wyłącznie próg egzaminu 8klasisty, na podstawie którego wylicza się EWD szkół ponadpodstawowych – ten sam patologiczny proces zadziała wobec dzieci o rok młodszych. Tylko uczniowie o wysokim wyniku egzaminu dostaną się do liceum, słabsi nie mają szans – z góry wiadomo, jak potoczą się ich losy. Zespoły Szkół Zawodowych chętnie  biorą każdego. Chyba, że rodzice załatwią im zaświadczenia, opinie itp. papierki będące biletem ulgowym w edukacji – lub wykupią miejsca w prywatnych szkołach.

Patrząc na całą tę edukacyjną zawieruchę, widzę system, który nie tylko wyrywa dzieciom skrzydła, ale jest zwyczajnym oszustwem oświatowym. I kiedy siedzę na konferencji, na której dyrektor OKE chwali się, jak pięknie mu się rozkłada krzywa Gaussa – to mnie trafia w samo serce. Jak możemy być dumni, bo 70 % uczniów osiągnęło wynik przeciętny? Z czego mamy się cieszyć?

Egzamin jaki się dzieciom funduje – zarówno pod względem struktury, jak procedury przeprowadzenia jest absurdalny i nieludzki! Jak ma uczeń wypaść dobrze, skoro podczas pisania testu z polskiego, zamiast skupiać się na wypowiedzi pisemnej, ma liczyć sobie słowa? Jeśli nie będzie miał ich 200, to wypowiedź nie będzie oceniana – ostrzega instrukcja. Do czego to nas zaprowadzi??? Jak ma sobie poradzić czternastolatek z presją, że po 90 minutach wyczerpującego wysiłku umysłowego pierwszego dnia egzaminu, nazajutrz ma przystąpić do rozwiązywania kolejnego arkusza? A rodzic po otrzymaniu słabego wyniku swojego dziecka powie tylko jedno: winien nauczyciel, że źle przygotował, nie wybierajcie tej szkoły dla swojego dziecka.

I tak kręcimy się w tym złudnym kole przymusu szkolnego.

W mniejszych środowiskach, w których ranking szkół nie ma dużego znaczenia, bo szkoła jest jedna w całej miejscowości, można potraktować egzamin zewnętrzny jako zło konieczne. W dużych miastach wynik egzaminu ma wpływ na wybór szkoły przez następne roczniki – i to jest niestety początek końca. Żaden dyrektor nie chce, aby jego szkoła była w ogonie, bo wie, że nie będzie miał naboru, że będzie redukował etaty, zmniejszy mu się dotacja itd. Śrubuje więc nauczycieli, daje premie za wynik egzaminu, nauczyciele śrubują uczniów, bo nie chcą stracić etatu i premii, a rodzicie im przyklaskują i piętnują nauczyciela, który według ich mniemania mało wymaga.

Cel jest jeden (oczywiście złudny i chory): moje dziecko (moi uczniowie) musi wypaść najlepiej i dostać się do najlepszej szkoły. I tak napędziliśmy przez lata to błędne koło… a teraz, kiedy czujemy się bezradni, bo za chwilę możemy tej prędkości obrotu nie wytrzymać (a już w tej chwili nie wytrzymują jej uczennice i uczniowie, jak ostrzegają psycholodzy) – załamujemy ręce. Ale czy coś z tego załamywania wynika? Mimo, że czujemy patologię układu, grzecznie poddajemy się kolejnym egzaminom, kolejnym zmienionym na niekorzyść dzieci strukturom i procedurom egzaminów i fundujemy im na starcie wilczy bilet. A potem biegamy, załatwiamy lewe zaświadczenia, opinie i tym podobne papierki, będące ulgowym biletem, aby w rezultacie wykupić miejsce w prywatnej szkole.

To nic innego jak jedno wielkie oszustwo oświatowe. Zapomnieliśmy, że powinniśmy uczyć JAK SIĘ UCZYĆ, że mamy pomóc dziecku odkrywać i rozwijać pasje, towarzyszyć mu, gdy szuka odpowiedzi na pytanie: kim chcę być i jak to osiągnąć? W zamian za to wszyscy nasi podopieczni mają iść tą samą drogą i być oceniani według tych samych kryteriów, aby ostatecznie zdać te same egzaminy na poziomie standardów wyznaczonych odgórnie dla obowiązkowej edukacji powszechnej.

To nie jest zdrowe. To nie jest uczciwe.

Kiedy patrzę wstecz, wiem, że to właśnie egzaminy – szczególnie te po szkole podstawowej, a kiedyś i po gimnazjum, stały się zalążkiem i nadal podsycają wyścig szczurów w szkołach. Przeliczanie wyniku na punkty, ocen na punkty i w ten sposób rekrutowanie do kolejnej szkoły jest absolutnie niesprawiedliwe. Wyniki egzaminów zapoczątkowały rankingi szkół, co dodatkowo nakręca machinę pracy na wynik. Jeśli prawdą jest ten wymóg zapisany w Prawie Oświatowym, że przez osiem lat mamy indywidualizować podejście do ucznia i przyzwalać na rozwój jej czy jego indywidualności – to jakim prawem, jaką pokrętną, szatańską logiką robimy egzamin dla wszystkich w formie testu pod klucz odpowiedzi, w większości liczonych zero-jedynkowo? Jest jednakowy dla wszystkich i cała zamierzona indywidualizacja idzie na marne (albo nigdy się nie urzeczywistniła, bo nauczyciele z góry wiedzieli, z czego będą rozliczani).

Twórczy i zdolni, ale nadwrażliwi uczniowie nie piszą dobrze tych egzaminów. Nic dziwnego – ta forma sprawdza przede wszystkim osobniczą odporność na stres i umiejętność radzenia sobie z presją czasu. Na dodatek dziecko kończące ósmą klasę jest akurat w szczycie kryzysu rozwojowego, z całą kruchością i wrażliwością emocjonalną. A tu trzeba się poddać bezlitosnej, bezdusznej procedurze i przetrwać w atmosferze napięcia, jaka temu cyrkowi towarzyszy. (Nie mówiąc o tym, jak gorączkę przedegzaminacyjną podsycają media).

Słowo o rankingach

Rankingi szkół tworzone są najczęściej w oparciu o średnie wyniki egzaminów końcowych i wyniki uczniów w konkursach przedmiotowych i olimpiadach. Ani ranking, ani wynik egzaminu nie mówi niczego o tym jakim środowiskiem jest szkoła, która wykształciła młodą osobę, przygotowała ją do kolejnego szczebla edukacji. Nie mówią też nic o jednostce, która ten wynik osiągnęła – o jej zamiłowaniach i potencjale, które mogą przemóc piętno słabej punktacji, ale raczej słabe na to szanse, skoro z takim wynikiem pójdzie do marnej szkoły.

Nie powie nam też nic o tym, czy uczniowie danej szkoły są dobrze przygotowani pod względem umiejętności uczenia się i samodzielnego myślenia do dalszych, bardziej wymagających pod tym względem etapów edukacji, wreszcie do wejścia jako osoby dorosłe na rynek pracy. O posiadanych przez nich kluczowych kompetencjach – tych, które najsilniej wpływać będą na sukces zawodowy i życiowy w XXI wieku (np. umiejętność posługiwania się technologiami, innowacyjność oraz kompetencje społeczne). Na pewno też nie powiedzą nam, czy szkoła, która ma wysoką pozycję w rankingu, uczy myślenia i ważnych umiejętności życiowych, nie zdradzą, w jakich warunkach wypracowała „wysoki wynik” i jakim kosztem psychicznego zdrowia uczniów, uczennic i personelu pedagogicznego. Niekoniecznie jest to bowiem szkoła, która przez osiem lat wspierała dziecko w rozwoju, pomogła rozwinąć jego pasje i zainteresowania, ułatwiając tym samym świadomy wybór dalszej ścieżki kształcenia i kariery zawodowej.

Nie jestem też przekonana, że ten zewnętrzny egzamin daje nam jasny obraz porównawczy szkół. Przecież każda szkoła znajduje się w zupełnie innym środowisku i ma zupełnie innych nauczycieli i uczniów, a więc potencjał poszczególnych szkół i ich zasoby środowiskowo – intelektualne nie są nigdy na tym samym poziomie. Nie ma więc punktu wyjścia do porównywania poprzez osiągnięte wyniki egzaminacyjne.

Paradoksalnie – jak już wspomniałam – według założeń Podstawy Programowej oraz Ustawy o Systemie Oświaty każda szkoła ma obowiązek odpowiadać na potrzeby społeczności uczniowskiej i każdego ucznia indywidualnie, wspierać w rozwoju i wychowaniu, budować podstawę do samodzielnego wkroczenia w życie i dokonywania samodzielnych i świadomych wyborów. Tym samym nie może i nie powinna kształcić pod klucz i schemat odpowiedzi, stawiając wszystkich uczniów w jednym szeregu wyścigu.

Co zamiast egzaminu?

Jest kilka propozycji. Żadna z nich nie jest, rzecz jasna, bezkosztowa, ale w obecnym systemie straszliwy koszt stanowi uszczerbek na zdrowiu psychicznym i zrównoważonym rozwoju osobistym młodych ludzi.

Można więc zlikwidować egzamin po szkole podstawowej i przestać uczyć pod klucz odpowiedzi, dać szanse na rozwój pasji i zainteresowań młodych ludzi. Jeśli renomowane liceum ogólnokształcące chce dokonać obiektywnej selekcji, może uruchomić egzaminy wstępne i wypracować własną wewnętrzną procedurę rekrutacji (co już teraz ma miejsce, przeważnie w szkołach niepublicznych). Wtedy przystąpienie do egzaminu w wybranej szkole jest wyborem młodego człowieka, a nie przymusem, jakim jest egzamin ósmoklasisty.

Można oprzeć monitorowanie wyników i procesu rozwoju uczniowskiego na koncepcji „teczki ucznia” (portfolio). Każdy w ciągu ośmiu lat wypracuje swój własny dorobek, przy czym uczniowie lubiący wyścigi i rywalizację zbiorą zapewne na swoim koncie szereg nagród i wyróżnień z okresu edukacji podstawowej – dając dodatkowe szanse na przyjęcie do wybranej szkoły. Ale w tym systemie również jednostki nie mieszczące się w standardach, za to twórcze w przestrzeni  wybiegającej poza ramy systemu nauczania, mogą wzbogacić swoje portfolio dowodami tych pasji i dokonań. Dzięki czemu – niezależnie od stopni na świadectwie – mogą okazać się interesującym „narybkiem” szkoły średniej, której zależy na takich uczniach.

 

Katarzyna Cieciura – nauczycielka edukacji wczesnoszkolnej i przedszkolnej. Absolwentka Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Nałęczowie oraz Wydziału Pedagogiki i Psychologii UMCS w Lublinie, społeczniczka i aktywistka na rzecz lepszej edukacji. Laureatka ogólnopolskiego  tytułu Nauczyciela z klasą.  Od 2011 r. dyrektor Szkoły Podstawowej im. bł. Cecylii Borzęckiej w Krakowie, którą tworzy od podstaw. Autorka scenariuszy zajęć ruchowych do serii książek Nowej Ery  (Elementarz Odkrywców, Elementarz XXI wieku, Ja, ty, my) oraz monografii „Funkcje plastyki w edukacji wczesnoszkolnej” w pracy zbiorowej Kultura plastyczna a edukacja artystyczna. Inicjatorka jesiennych warsztatów dla rodziców, warsztatów artystycznych dla dzieci, innowacji metodycznej w klasach I – III. Od 2017 r. mocno związana z ruchem Budzących się Szkół. Zarządza stroną Eduexpress – Edukacja w praktyce.