Rodzice, nauczyciele – dogadajmy się!

Sytuacja w szkołach coraz trudniejsza. Wygląda też na to, że coraz więcej wzajemnych pretensji rodziców do nauczycieli i vice versa. Cierpią, jak zwykle, uczniowie…

Nie da się ukryć, że edukacja przeżywa przyspieszony kryzys. Do procesów, które działają od lat (inercja we wprowadzaniu nowoczesnych narzędzi edukacyjnych i szkolnej demokracji) doszły te z ostatniego pięciolecia: pokłosie „deformy” w postaci podwójnego rocznika i przeładowanej podstawy programowej oraz obciążania samorządów nowymi kosztami. Ukoronowaniem (sic!) są obostrzenia epidemiczne i towarzysząca im niepewność jutra.

W trudnych, kryzysowych sytuacjach prawidłowym postępowaniem byłby dialog. Skoro z władzą chwilowo się nie da, to przynajmniej na poziomie szkół, a więc nauczycielsko-rodzicielski. Ja bym do niego doprosiła uczniów, ale to może być dla wielu propozycja zbyt rewolucyjna, więc przynajmniej dobrze byłoby, gdyby rodzice uwierzyli, że ogół nauczycieli stara się dla dobra dziecka a nie podejmuje działania z niechęci do niego; nauczyciele ze swej strony zaś gdyby uznali, że w rozmowach z rodzicami to oni powinni zadbać o jakość atmosfery, to oni powinni umieć wyjaśnić swoje decyzje, to oni powinni zaprosić do wspólnych działań, by naprawić coś, co ewidentnie w szkolnym mechanizmie zgrzyta.

Pozwólcie, że w dzisiejszym zalewie teorii spiskowej dodam jedną (którą odkurzam sprzed piętnastu lat, kiedy to w „Gazecie Szkolnej” opublikowałam artykuł „Skarga ziarenka”; na jego bazie opiera się poniższy tekst). Teoria ta głosi, że „komuś zależy na tym, byśmy się – rodzice i nauczyciele – nawzajem szarpali”… że kłócąc się, wcale nie działamy dla dobra dziecka, a jedynie dla dobra owego „kogoś”. 

Divide et impera! – dziel i rządź. Zasada sprawowania władzy, której ideą jest sianie niezgody, w celu umacniania własnej pozycji i łatwiejszego rządzenia, zasada polityczna, charakteryzująca zaborcze, imperialistyczne dążenia starożytnych Rzymian.

(Multimedialna Encyklopedia Powszechna – edycja 2001)

Dwa lata temu pewna naprawdę obowiązkowa uczennica napisała do mnie list [uczniowie prowadzili ze mną korespondencję za pośrednictwem tzw. Dialogue Journals, czyli „dzienników dialogu”, gdzie każdy ma prawo pisać, o czym chce i oczekiwać mojej uczciwej odpowiedzi]:

Droga nauczycielko, proszę nam naprawdę wybaczyć, jeśli czasami czegoś nie zrobimy.  Ja nie chcę, żeby Pani się na nas gniewała, że na przykład nie wykonaliśmy jakiegoś zadania domowego.  My się bardzo staramy, może nie wszyscy z nas, ale wielu.  Tylko, że każdy nauczyciel uważa swój przedmiot za absolutnie najważniejszy i niektórzy nie dają sobie z tym rady…

To były uczciwe słowa, zaproszenie do otwartego dialogu.  Długo myślałam, zanim odpowiedziałam, rozpoczynając:

„Droga Emilko… rozumiem Twoje rozgoryczenie… ale rozumiem też nauczycieli.  Każdy z nich jest rozliczany z „wykonania planu”.

Potem rozmawiałam z innymi uczniami, z poszczególnymi klasami, a potem oni rozmawiali z nauczycielami. Wynikiem były zmiany w statucie szkoły. To był udany dialog – coś, czego najbardziej szkole potrzeba.

Najgorsza strona szkoły? Zróbcie sondaż, a otrzymacie mało zaskakujące wyniki: nauczyciele upatrują zła w biernej postawie uczniów, w arogancji i agresji młodocianych, w ich lenistwie i skłonności do oszustw; innym doskwiera wygodnictwo rodziców, którzy zaniedbują swoje obowiązki wychowawcze, ale mają dziesiątki mniej czy bardziej realnych żądań.  Z kolei młodzi ankietowani mówią o nudnych i schematycznych zajęciach, o nadmiernych wymaganiach – mnożących się testach, o tym, że każdy nauczyciel uważa wykładany przez siebie przedmiot za najważniejszy.  Rodzice twierdzą, że nauczyciele nie umieją dobrze wykonywać swojego zawodu, obrażają uczniów, za dużo jest sprawdzianów oraz tzw. „prac domowych”.  Jednym słowem, wszyscy w tej triadzie tworzącej społeczność szkolną psioczą na siebie.  Rzadko (chociaż na szczęście jednak czasami…) „strony” dostrzegają coś, co można u „tych drugich” docenić. Niemal nie zdarzają się komentarze, które by w analizie zła wybiegały dalej.

Czas przecież powiedzieć otwarcie:  wpadliśmy w okrutny paradoks.  Ustawowo stojąc po tej samej stronie, walczymy ze sobą do upadłego (czasami dosłownie, bo nie sposób zliczyć, los ilu istnień został przesądzony wskutek traumatycznych przeżyć szkolnych!).  Tracimy na te bezowocne działania energię, czas i – co chyba najważniejsze – okazje, by się zaprzyjaźnić.  Nauczyciele z uczniami i ich rodzicami.  Nauczyciele wymagają, by każdy uczeń opanował obszerną wiedzę w zakresie ich przedmiotu, bo zobowiązuje ich do tego podstawa programowa i zakres obowiązków pracowniczych.  Uczniowie wymigują się, bo naprawdę trudno wymagać nawet od najpilniejszego, by wtłaczał do mózgownicy wszystkie dane z piętnastu rozmaitych dziedzin.  Rodzice sprawdzają stopnie i boją się egzaminów i rywalizacji do kolejnych szkół, ale i desperują nad wielogodzinnym odrabianiem lekcji.

Pozornie stojąc po przeciwnych stronach, naprawdę wszyscy jesteśmy ofiarami: systemu edukacji.  Aktu prawnego, który każdej szkole nakazuje uczyć tego samego w niemal ten sam sposób, za pomocą niemal identycznych podręczników, który nie pozwala szkołom wypracowywać własnych procedur.

Uczniowie przeciążeni absurdalnymi wymaganiami i zgnębieni instrumentalnym traktowaniem.  Nauczyciele zmęczeni wypełnianiem papierków, pisaniem sprawozdań i gromadzeniem zaświadczeń do teczek (awans zawodowy!).  Rodzice goniący za każdym groszem, by dziecku zafundować kolejne korepetycje czy zajęcia dodatkowe, które mają uzupełnić kulejące kształcenie w szkole powszechnej.

Jedynym spokojnym kółeczkiem w tej szalonej karuzeli jest Ministerstwo Edukacji Narodowej.  Urzędnicy mnożą rozporządzenia, zamiast służyć autentycznym wsparciem i pracować nad tworzeniem nauczycielom realnych szans podnoszenia kwalifikacji.  Kolejni ministrowie bawią się zmienianiem formatu matury [dzisiaj trzeba napisać: WSZYSTKIEGO].

Winny zasługuje, by to wskazać palcem. Doskonale widać, że system edukacji jest niewydolny.  Nie spełnia kryteriów nowoczesnego kształcenia w duchu demokracji i współuczestnictwa, w poszanowaniu osobistych wyborów, autonomii jednostki i wartości humanistycznych. Na poziomie deklaracji administracja rzadowa przysięgnie, że o tym wie i stara się to zmienić. Ale obecny stan jest dla nich wygodny: obecnie obowiązujące procedury dają urzędnikom niemal wszechwładną kontrolę nad tym czymś ulotnym, co się zwie „kształceniem dziecka i wspieraniem jego rozwoju”.  My zaś – nauczyciele, uczniowie i rodzice zarówno – jesteśmy jak zboże mielone powoli w nieubłaganych żarnach systemu, który wypluwa jako plewy niespokojne duchy, dążąc do tego, by szkoły wypuszczały grzecznych, mało myślących „obywateli”.

A żeby zapobiec buntowi nieszczęsnych ziarenek, wystarczy zastosowań starożytną zasadę „divide et impera”.  Dziel i rządź.

Moja „edukacyjna teoria spiskowa” głosi więc, że administracja centralna (MEN) po cichu sprzyja naszym walkom, bo przekierowują naszą uwagę i zasoby na wzajemne pretensje. Że gdybyśmy zaprzestali potyczek, udałoby nam się często na poziomie szkoły wypracować lepsze rozwiązania. Że nauczyliyśmy się dogadywać i wypracowywać wspólne rozwiązania, szanując odrębne poglądy. I że tego nauczylibyśmy przy okazji nasze dzieci. Może „komuś” to nie jest na rękę?

OK, pora na demistyfikację: sama nie wierzę w świadomy spisek władz. Jestem natomiast przekonana, że nasze spory są im na rękę. Możecie zresztą nie przyznać mi racji. Ale mimo to, a może właśnie dlatego, posłuchajcie, kiedy namawiam do dialogu…

Kochani – RODZICE I NAUCZYCIELE! Uwierzmy, że dobro dzieci leży na sercu i jednym, i drugim. Nie dajmy się podzielić! Podejmijmy wspólnie decyzję, że będziemy rozmawiać. Zdajmy sobie sprawę, że często będziemy mieć inne zdanie. Złóżmy przyrzeczenie, że w tych momentach będziemy tym bardziej stawiać na DOGADANIE SIĘ, na wypracowanie czy to konsensu, czy kompromisu.

Zosia Grudzińska