Zbrodnicze egzaminy?

Będę oskarżać ministerstwo o „edukacyjną zbrodnię” wobec wielu polskich dzieci, jeśli podejmując decyzję o trybie tegorocznej rekrutacji do szkół ponadpodstawowych nie wezmą pod uwagę nierówności spowodowanych zdalnym nauczaniem.

Na tapecie medialnych wyznań przedstawicieli rządu ponownie pojawiła się opcja przeprowadzenia egzaminu dla absolwentów szkół podstawowych.

Pan minister Piontkowski i pan premier Morawiecki grają ze społeczeństwem w swoistą ruletkę – raptem cztery dni temu minister wspominał, że rozważany jest wariant rekrutacji na podstawie świadectwa ukończenia szkoły („Będziemy się starali zorganizować ten egzamin, ale bierzemy pod uwagę też inny wariant” – mówił  w  TYM WYWIADZIE).

Wczoraj natomiast premier zaanonsował, że egzamin się jednak odbędzie. Jak wynika z materiału opublikowanego przez  POLSKA TIMES , panowie różnią się w sformułowaniach: minister Piontkowski mówi o egzaminie, że “mógłby” się odbyć, premier Morawiecki – że na pewno się odbędzie.

 

Obaj panowie biorą pod uwagę jedynie okoliczności związane z fizycznym bezpieczeństwem potencjalnych zdających. Tymczasem w podejmowaniu odpowiedzialnej decyzji o tym, czy w tym roku na przebiegu rekrutacji ma zaważyć wynik egzaminu zewnętrznego, powinna im towarzyszyć zupełnie inna refleksja.

 

Otóż w systemie egzaminów zewnętrznych ważny jest warunek standaryzacji, który poza identycznością przebiegu samego egzaminu zakłada również przynajmniej teoretyczną równość szans. Co prawda system społeczny nigdy takiej równości nie zapewniał (i nie zapewni, bo to ideał, do którego po prostu trzeba się starać jak najbardziej zbliżyć), ale nauka realizowana „zdalnie” w sposób drastyczny pogłębiła nierówności w dostępie do edukacji.

 

Do „zwykłych” czynników (nierówności w statusie socjoekonomicznym rodziny, jakości pracy szkoły itp.) dochodzą pochodne nagłej, nieprzygotowanej zmiany sposobu nauczania.

I jak nie zamierzam oskarżać administracji państwowej, że nie dysponowała z góry opracowaną procedurą przejścia szkół w tryb online, tak będę ich oskarżać o zbrodnię wobec wielu polskich dzieci, jeśli tych czynników nie wezmą pod uwagę podejmując decyzję o trybie tegorocznej rekrutacji do szkół ponadpodstawowych.

 

Od 15 marca (zgodnie z zarządzeniem), a od 12 marca praktycznie, dostęp do edukacji jest bowiem drastycznie zróżnicowany.

 

Rzecznik Praw Obywatelskich tę kwestię poruszał i dostał odpowiedź, z którą można się zapoznać tu: LIST MEN. Analizując kwestię nierówności, odniosę się właśnie do argumentów resortu.

Oto, jak MEN zapewnia o zabezpieczeniu równego dostępu do edukacji:

 

  1. przede wszystkim… rozporządzeniem go zapewniło, to oczywiście najważniejsze! od rozporządzenia jak wiadomo rzeczywistość się zmienia… tu aż nie warto się spierać, że poza wydawaniem aktów prawnych ministerstwo mogłoby już w pierwszych dwóch tygodniach zorganizować merytorycznie pożyteczne szkolenia dostępne dla wszystkich nauczycieli;

 

  1. ministerstwo planując przejście szkół w tryb zdalny przyjęło, nie dbając o wyniki sondaży, że wszystkie polskie dzieci mają dostęp do narzędzi zdalnej komunikacji. W reakcji na sygnały świadczące o tym, że sytuacja taka nie jest, od 25 marca „zmianą rozporządzenia” (znowu ta wiara, że akt prawny czyni cuda!) zezwoliło na wypożyczanie uczniom sprzętu. Ale z tym rozporządzeniem jest tak, jak z tarczą antykryzysową, która „uchwalona, więc już działa”, tylko jak dobrze wiedza przedsiębiorcy i uczniowie, przez najbliższe trzy tygodnie i tak nikt pieniędzy (czy tego sprzętu) nie zobaczy.

 

Ja sprawdzam rzeczywistość – w znanych mi wiejskich szkołach dopiero dzisiaj niektóre dzieci dostają ten sprzęt. czyli przez ponad miesiąc miały praktycznie uniemożliwiony dostęp do edukacji. A mimo dobrej woli rozmaitych darczyńców, możliwość dostępu uczniów do nauki musi zapewniać organ administracji państwowej (pamiętacie gimbusy?)…

 

  1. MEN bardzo się chwali, że rączo wydało „poradnik dla szkół”. Taki poradnik to czysta kosmetyka. Poradnikiem nie tylko nie załatwi się braków sprzętu, ale i braku doświadczenia nauczycieli w prowadzeniu zajęć.

Bo cóż tu ukrywać, po co malować rzeczywistość? To nie jest tajemnica, że niektórzy nauczyciele bardziej są „pod rękę” z IT, a inni mniej, co nie jest równoznaczne z podziałem na „dobrych” i „złych”, skoro wymagane kompetencje cyfrowe nauczyciela nie są definiowane w kategoriach umiejętności prowadzenia zajęć w trybie CMC (computer mediated communication), a jedynie w kategoriach zdolności wykorzystania zasobów i narzędzi komputerowych i Internetowych w procesie nauczania realizowanego zasadniczo w tradycyjnym kontakcie z uczniami – czyli zajęć „w realu”, uzupełnianych możliwościami jakie daje cyfrowy świat.

Więc nie dziwota, że niektórzy nauczyciele, co się przedtem obijali po przedpolach CMC, będą bardziej sprawni, a inni dopiero po kilku tygodniach, nawet miesiącach, mogą do tej sprawności dojść.

Najczęściej zresztą ci mniej wydolni cyfrowo nauczyciele pracują właśnie w szkołach „gorszego sortu”, w szkołach funkcjonujących na tzw. obszarach defaworyzowanych. Trudno, mówię otwarcie o tym, co wszyscy i tak wiemy – chociaż mam świadomość, że są wyjątki, nawet liczne. Ale w skali całego kraju organizacja oświaty to system naczyń połączonych – status socjoekonomiczny danego regionu nie pozostaje bez wpływu na jakość szkół. Obecna „wirtualność” procesu edukacyjnego te nierówności zaostrza

 

  1. MEN tłumaczy, że wszyscy mają do dyspozycji skarby nieprzebrane (w tym na czele „zintegrowana platforma e-podręczniki” – taka ciekawostka, bo to są podręczniki do poprzedniej wersji podstawy programowej… to taki smaczek, że ministerstwo pomija ten szczegół podczas gdy podręczniki „papierowe” są objęte całym systemem dopuszczeń).

To prawda – zasoby Internetowe są bogate i zróżnicowane, co stanowi kolejne źródło nierówności: te cenne i przydatne trzeba umieć wyszukać, a mało sprawni nauczyciele będą skazani na właśnie te oficjalnie polecane zasoby, które są przedatowane (platforma Scholaris faktycznie przesłała działać w 2016 roku a już wtedy była mocno zwietrzała). Czyli:  pogłębiania nierówności ciąg dalszy.

 

  1. Dla porządku wspomnijmy, że projekty finansowane przez MEN (czy UE), dotyczyły IT w zastosowaniu w klasie rzeczywistej, czyli nie stanowią argumentu za systemowym przygotowaniem edukacji do specyfiki pracy zdalnej.

 

Bo sedno nauczania zdalnego polega przede wszystkim na umiejętności kreowania nowego rodzaju relacji nauczyciel-uczeń, aby mógł zaistnieć ten moment, w którym nauczyciel:

 

a/ przekazuje materiał w formie dostosowanej do potrzeb indywidualnych – a nie pisze na Librusie „przeczytajcie wszyscy od strony tej do tej po czym zróbcie ćwiczenie”…

 

b/ wyjaśnia elementy przekazywanej wiedzy czy umiejętności poszczególnym osobom, które czegoś nie zrozumiały: ten moment, który w klasie rzeczywistej jest tak prosty, że nigdy się nad nim nie zastanawiamy, tutaj potyka się o – dostępność nauczyciela (sprzęt, platforma) oraz – organizację procesu dydaktycznego  (nauczyciel stwarza warunki, w których dziecko wie, jak zwrócić się z prośbą o wyjaśnienie). To prawda, że nie wszyscy nauczyciele równie dobrze tłumaczą, ale przynajmniej wszystkie dzieci mają szansę spytać – a o to właśnie chodzi;

 

c/ i jeszcze taka drobnostka, o której być może większość z nas niewiele sobie zdaje sprawę: są dzieci, które – nawet posiadając ów wypożyczony sprzęt – nie włączą kamery, żeby nie pokazać warunków w jakich mieszkają. Nie połączą się z nauczycielem telefonicznie, bo bywają rodzice, którzy wtedy wrzeszczą „ty nieuku” i rzucają się do bicia. To nie jest alarmistyczne ględzenie, ja rozmawiałam z dyrektorami i nauczycielami, którzy wiedzą, że tak jest, ale nic nie mogą zrobić. Dawniej, będąc w szkole, miały inne możliwości.

 

Ponownie powtarzam: zapewnienie tych możliwości to właśnie obowiązek państwa. Rozumiemy, że w warunkach izolacji przestało być realne. Ale właśnie dlatego takie czynniki trzeba brać pod uwagę, gdy się rozpatruje kwestię egzaminu. Czy naprawdę wszystkie dzieci będą w tym roku miały szanse tak samo równe, jak w latach poprzednich?

 

I ostatnia uwaga: piszę wyłącznie o egzaminie ósmoklasisty. Sytuacja maturzystów zasadniczo jest identyczna, procesy edukacyjne też cierpią z powodu omówionych wyżej czynników… ale cóż. Oni są starsi, mają większe zasoby poznawcze i społeczne, poza tym działa też ten filtr, że to są uczniowie już nieco wyselekcjonowani (poprzez typ szkoły).

 

Można się zastanawiać, jak załamanie nauki w szkołach zawodowych wpływa na równość szans kandydatów do egzaminu zawodowego… ale to temat na oddzielny tekst.

 

Konkluzja? Powinniśmy się starać uzmysłowić decydentom, jaka odpowiedzialność na nich ciąży.

 

Przydałby się jakiś protest, nie tylko w przestrzeni „fejsbuka”. Może powinniśmy pisać listy do MEN i do premiera?

Zofia Grudzińska