Reforma w szkolnictwie zawodowym

O tym, co się zmienia w szkolnictwie zawodowym, niewiele mówią media. Nie słychać protestów rodziców ani nauczycieli tego sektora edukacyjnego

O tym, co się zmienia w szkolnictwie zawodowym, niewiele mówią media. Nie słychać protestów rodziców ani nauczycieli tego sektora edukacyjnego. A przecież w szkołach tego typu uczy się i będzie się uczyć co najmniej połowa młodzieży. Czy więc powszechne milczenie oznacza, że tu zmiany są istotnie dobre?

Odpowiedzi szukałam podczas V Konferencji Dyrektorów Szkół Zawodowych, która odbyła się w Strykowie w dniach 31 marca – 1 kwietnia. Obraz zmian wyłaniał się z oficjalnych prezentacji, m.in. tej przedstawionej przez dyrektor Departamentu Szkolnictwa Zawodowego MEN p. Jadwigę Paradę, ukazującej założenia i dotychczasowy postęp prac. Przedstawiciel ORE mówił o kwestiach zawodowych podstaw programowych, a p. Teresa Kazimierska, reprezentująca Mazowieckie Samorządowe Centrum Doskonalenia Nauczycieli omówiła je pod kątem praktycznym. Najżywsze zainteresowanie wzbudziło wystąpienie p. Szymańskiego z Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej. Nic dziwnego, bo z rozmów w kuluarach zdążyłam się zorientować, że problem egzaminów zawodowych zawsze był piętą Achillesową systemu. Trudności są zarówno natury organizacyjnej, jak i organizacyjnej. Pisemny, realizowany formułą testową – co wielu uważa za niewystarczające – odbywa się w trakcie nauki, praktyczny z kolei jest krytykowany za to, że baza zadań niekiedy ogranicza się do… jednego. Poza tym dyrektorzy skarżą się na zakłócenie toku nauki, gdy trzeba przeprowadzić egzaminy i na trudności w znalezieniu egzaminatorów. „Najlepiej byłoby egzaminować w czasie ferii, ale wtedy nie można zatrudnić nauczycieli” – słyszę z jednych ust, ale przedstawiciel ośrodka metodycznego kontruje, że „owszem można”. Potem dowiaduję się, że udoskonalone prawodawstwo stanowi, iż egzamin może zdawać za darmo wyłącznie uczeń, czyli wakacyjne terminy oznaczałyby przystępowanie absolwentów, którzy musieliby zapłacić.

Wielu dyrektorów optuje za powołaniem niezależnych ośrodków egzaminacyjnych na podobieństwo WORD-ów, co miałoby tę zaletę, że uczeń mógłby wybierać dogodny dla siebie termin. „Finanse!” kręcą głowami przedstawiciele komisji egzaminacyjnej. Sprawa wygląda więc na trudną.

Żeby wyjaśnić coś bardziej zasadniczego i być może prostszego, pytam, czemu szkoły zawodowe tracą nazwę, skoro „szkoła branżowa” oznacza tylko jeden typ szkół –mianowicie jest to placówka, która kształci w zakresie jednej, z grubsza biorąc, „dziedziny” (typowe przykłady to tzw. budowlanki czy szkoły górnicze)? Wiele szkół, szczególnie tam, gdzie przemysł jest rozproszony lub zgoła nieobecny, prowadzi edukację opartą o system klas wielozawodowych, w których odbywa się nauka ogólna, a naukę zawodu uczeń  realizuje u konkretnego pracodawcy. To nie są szkoły „branżowe”. Otrzymuję wyjaśnienie, że w zmianie nazwy chodziło wyłącznie o odejście od negatywnego stereotypu „zawodówek”. Ale na skutek pojawienia się tej nowej, dla wielu osób tajemniczej, nazwy, odnosi się wrażenie fundamentalnych zmian w organizacji szkolnictwa zawodowego (pozostańmy przy tym poprawnym językowo terminie).

Ta zmiana to dopiero początek. Co prawda jedna z moich rozmówczyń wyjaśnia, że reorganizacja nie jest tak naprawdę niczym nowym, co mogłoby się wydawać po wysłuchaniu publicznych wystąpień przedstawicieli rządu zapowiadających całkowitą rewalidację systemu. Szkoła branżowa I stopnia to po prostu dotychczasowa zawodówka,  a II stopień – to również znane już z przeszłości technikum na podbudowie szkoły zawodowej. Tamto również oferowało możliwość zdania matury, w której zaliczony egzamin zawodowy zastępował wymóg zaliczenia jakiegoś przedmiotu na poziomie rozszerzonym. Powrót do starego, wymuszony wyłącznie jednym ruchem – likwidacją gimnazjów. A więc tak, jak w przypadku edukacji ogólnokształcącej, całe zamieszanie wynika z decyzji, by cofnąć reformę poprzednich rządów.

Jest też zmiana treści podstaw programowych i tu dopiero zaczynam odczuwać zawrót głowy, bo w przypadku edukacji zawodowej struktura jest złożona. Po pierwsze, mamy do czynienia z ogólnokrajową klasyfikacją zawodów (PPKZ) oraz z klasyfikacją „zawodów szkolnictwa zawodowego” (KZSZ) czyli tych, do których można się przygotować w szkole. Obie klasyfikacje muszą korespondować z systemem Krajowych Ram Kwalifikacyjnych (swoistym opisem kompetencji, jakie są konieczne by dany zawód uprawiać). Jest jeszcze kwestia „kwalifikacji”: niektóre zawody, powiedzmy, prostsze, można opisać jako jedno-kwalifikacyjne. Aby zdobyć potrzebne wykształcenie, wystarczą trzy lata  w szkole I stopnia (to np. mechanik samochodowy). Na podbudowie takiego wykształcenia można iść dalej, wzbogacając kompetencje zawodowe o drugą kwalifikację w szkole II stopnia (technik samochodowy). Są jeszcze technika (które za dwa lata wrócą  do formuły pięcioletniej), w których kształcić się będą chętni do zdobycia zawodów, których opanowanie według ekspertów wymaga nieprzerwanych pięciu lat edukacji. Trzeba jeszcze dodać, że poza szkołą do zawodu przygotowują kursy oraz praktyka w zawodzie i to również są ścieżki do uzyskania dyplomu, a to wszystko wieńczy wspomniany wcześniej system egzaminów.

Aby dopasować system Polskich Ram Kwalifikacji do proponowanej struktury edukacji, należało zmodyfikować te zawody, które według starego opisu posiadały trzy kwalifikacje. Według niektórych, był to manewr sztuczny, odgórnie wymuszony i szkodliwy. Oficjalne uzasadnienie mówi o konieczności ograniczenia  liczby kwalifikacji „z uwagi na problemy z organizacją egzaminów, zgłaszane przez dyrektorów”.  Nikogo nie zdziwi, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia

Dodatkową komplikację stanowi fakt, że prace nad modyfikacją systemu, prowadzone od zeszłego roku w ramach odrębnego projektu ORE (Partnerstwo na rzecz kształcenia zawodowego”) z udziałem ekspertów i pracodawców, nadal trwają. Do grudnia bieżącego roku otrzymamy modyfikacje 54 zawodów (i to jest obecny stan posiadania); dalsze 75 zawodów  zostanie „zmodyfikowane” do lutego 2018, a prace zakończą się w sierpniu przyszłego roku modyfikacją ostatniej grupy 73 zawodów. Obecnie można było więc przygotować tylko część zawodowych podstaw programowych, a co za tym idzie, nie ma też punktu wyjścia do opracowania wielu egzaminów. Nie bardzo więc wiadomo, jak dyrektorzy szkół zawodowych mają spełnić obowiązek „informowania dyrektorów gimnazjów w zakresie perspektyw edukacyjnych ich absolwentów”, skoro sami nie posiadają pełnych danych. Interpelowany przedstawiciel systemu rozkłada ręce: „proszę pani, a czy w życiu zawsze wszystko pani wie?”.

Ostatnia rzecz, którą mój umysł mimo zmęczenia spowodowanego intensywną pracą zdołał przyswoić, dotyczy zmian w treści podstaw programowych. Otóż – w reakcji na wnioski pracodawców – postanowiono dołożyć starań, by absolwenci posiedli tzw. kompetencje miękkie oraz umiejętność pracy zespołowej. Doskonale, ale czemu sprawę załatwiono metodą „ruki pa szwam”, czyli postawienia systemu na baczność – wprowadzając do programu nauczania nowe przedmioty? Nauczyciele skarżą się, że tracą godziny nauki zawodu czy edukacji ogólnej i wytykają, że mogliby tych umiejętności uczyć „przy okazji”. Decydenci replikują – nie bez racji – że na razie jakoś im to nie wychodziło.

Jeszcze jeden element  nowych podstaw programowych zakłóca sen, szczególnie dyrektorów – otóż uzupełniono je o spis „wyposażenia w pomoce dydaktyczne”. Innymi słowy, szkoła musi dysponować odpowiednim wyposażeniem, gdyż tak stanowi rozporządzenie. Skąd wziąć na to pieniądze? Może od pracodawców, których MEN wzywa do współodpowiedzialności za edukację zawodową? Podobnie, jak w przypadku pytania, którzy konkretnie rektorzy uczelni wyższych deklarują, że z otwartymi ramionami powitają maturzystów z dyplomem szkoły branżowej II stopnia („a  to pytanie do ministra Gowina”), i tu brak twardych danych. Nawet nie wiadomo, którego ministra trzeba pytać…

Zofia Grudzińska