Dla dobra naszych dzieci

Pisząc ten tekst, mogę się mylić. Niewykluczone, że porywam się na zbyt rozlegle zakrojoną analizę. Jeżeli tak, to trudno, chociaż piszę te słowa z pewnością ich słuszności.

Od jakiegoś czasu wzbierają na forach społecznościowych dyskusje „edukacyjne” (tak określę wszystkie wątki, których tematem jest uczenie, szkoła, uczenie się, rozwój dzieci w krajach realizujących obowiązek nauki/szkolny… ). Pomijając wszelkie niedoskonałości, dziękujmy komu trzeba za postęp technologiczny, który umożliwia takie spontaniczne, nie-ustrukturyzowane, czasem pozbawione konkluzji, ale zawsze sercem pisane wymiany zdań.

Wydaje się, że można wyróżnić dwie główne kategorie, w których owe publiczne debaty się toczą: a/deforma oświaty i jej skutki (zdania przeważnie negatywne, więc te wątki nie są zbyt nośne w tym znaczeniu, iżby miały dawać bodziec do nowych rozwiązań, ale pomagają skonsolidować opinię społeczną); b/rola szkoły oraz innych narzędzi edukacyjnych i jakość funkcjonowania placówek edukacyjnych (tu trafiają się wątki zaawansowane tematycznie, jak i z tzw. „mądrości ludowej” –  bardzo cennej, podkreślam! – bo choć nie popartej nauką, to wyrażającej nasze lęki i tęsknoty; są też wątki bardzo praktyczne, wymiana rozwiązań i podpowiedzi strategii).

W tej drugiej kategorii ostatnio zaczął dominować wątek „prac domowych” i to właśnie rozmowy dotyczące tego tematu pobudziły mnie do napisania niniejszego tekstu. Nie odnosi się on szczegółowo do zagadnienia prac domowych, sięga szerzej, wychodząc od pytania:

Co z tą szkołą? Czy ona zawsze była taka okropna, bezmyślna i szkodliwa? Czy to my zaczęliśmy przesadzać i absolutyzować? Czy dokonuje się jakaś znacząca zmiana, czy to tylko kolejne wychylenie wahadła?

Wychodzi na to, że niefortunna „reforma” edukacji przyniosła przynajmniej jeden pozytywny skutek: atmosfera się zagęściła, rodzice coraz lepiej postrzegają obciążenie dzieci nauką i irracjonalność wielu „podstawowych zadań” szkoły, dotychczas przyjmowanych bez dyskusji. Wzrosło zaangażowanie społeczne. Ale jak ma zostać wykorzystane? Czy tylko poprzez eskalację wzajemnej litanii żądań („Nauczycielu, nie zadawaj! – Rodzicu, przypilnuj by dziecko przychodziło do szkoły przygotowane!”)
Podgrzewanie atmosfery, jak na rzymskiej arenie, nie doprowadzi do niczego, a jedynym elementem edukacyjnej układanki, który z boju wyjdzie bez szwanku, jest cezar (czyli urzędy centralne). Myśl tę rozwinęłam w tekście opublikowanym już kilkanaście lat temu, ale nadal aktualnym: (LINK TUTAJ)

Niedawno Jarosław Pytlak, wieloletni i sprawdzony w działaniu na rzecz dobrej edukacji dyrektor szkoły, zamieścił na swoim blogu Wokół Szkoły wpis, w którym wyjaśnia, czemu nie poleca taktyki popularyzowanej przez aktywnych rodziców: administracyjnej ścieżki wadzenia się ze szkołą (LINK TUTAJ). Oczywiście nie chodzi o prawo rodzica do zgłaszania – dyrekcji, w dalszej kolejności kuratorom, a w razie poczucia, że kwestia jest nadal nierozwiązana, organom sądownictwa – przypadków nadużyć wobec uczennicy/ucznia czy krzywdzenia dziecka. Tekst jest odpowiedzią na wezwanie do poddania debaty w sprawie prac domowych pod arbitraż czynników wyższych, i to zanim jeszcze jakakolwiek debata miała się szansę odbyć.

Stoję po stronie dzieci, co znaczy, że nie zajmuję strony w żadnym konflikcie rodziców i nauczycieli. Według mnie konfliktu „w sprawie” nie ma. Nauczyciele i rodzice mają cel wspólny: dobro dziecka. Zdarzają się okoliczności, w których należy skorygować działania nauczyciela lub rodzica, ale analizując całość sytuacji, załóżmy roboczo, że rozmawiamy o sytuacji, w której zarówno nauczyciele, jak rodzice mają dobrą wolę i chcą działać z pożytkiem dziecka. Muszą tylko postawić sobie pytanie: JAK DZIAŁAĆ?

Otóż pytanie to najlepiej stawiać razem. Twarzą w twarz. Skoro obie „strony” powołują się na dobro dziecka, trzeba wypracować konsens w kwestii definicji tego sformułowania. Zresztą… w praktyce okaże się, że w każdej sprawie trzeba będzie formę, w jakiej się działa dla tego „dobra”, precyzować. To znaczy, że szkoła musi zacząć działać kolegialnie. Znacząco więcej decyzji zostawiać walnym zgromadzeniom albo Radzie Szkoły (uczniowie też powinni uczestniczyć w procesie postanawiania).

Bywa, że w internetowych dyskusjach pada rodzicielski argument: „szkoła ma nauczyć, i tyle”. Pobrzmiewa  w tej stanowczości spuścizna przeszłości, w której instytucje powinny, a człowiek był im poddany i co najwyżej mógł psioczyć. Samo stwierdzenie „ma nauczyć” określa sytuację, w której uczeń to bierne naczynie, do którego nauczyciel wlewa wiedzę. Ten model funkcjonował w epoce, w której przyjmowano brak autonomii jednostki. Szkoła jako instytucja cieszyła się niekwestionowanym autorytetem – rodzice wiedzieli, że dziecko ma się uczyć, więc dziecko też to wiedziało. Jeśli się nie uczyło, transgresja była po stronie dziecka. Wielu młodych ludzi tego po prostu nie pamięta, ale używa określeń z tamtej epoki. Pytają, czemu – skoro tak było – nauczyciele „oddali ten autorytet”. Tymczasem dobrze się stało, że rozwój społeczny zlikwidował autorytety dziedziczone z racji zajmowanego stanowiska. Dobrze jest, że dziecko i rodzic mają prawo (i wiedzą o tym, że je mają) do kwestionowania zasadności poszczególnych wymagań nauczycielskich. Że obowiązuje przedstawianie kryteriów (można iść dalej i kryteria uzgadniać ze stroną, czyli uczniami, jak potrzeba to i z rodzicami).

Co więc zrobić, żeby obudzona energia przekuła się w działania racjonalne i skuteczne, żeby zamiast wzajemnego podgryzania rodzice i nauczyciele podali sobie ręce, zasiedli za owalnym stołem, postanowili razem zastanowić się zarówno nad przyczynami jak i rozwiązaniami? Żeby po wypracowaniu rozwiązań ruszyć wspólnym frontem w bitwie o „edukację z ludzkim obliczem”?

Jeśli bowiem nie żądać od siebie nawzajem, to od kogo (i czego) żądać? Ano żądać od tych, którzy ustawami i rozporządzeniami określają organizację oświaty, by zaczęli realnie brać pod uwagę nasze zastrzeżenia. Wspólnie te zastrzeżenia wypracować. Wspólnie je przedstawiać. Żeby wyjść poza wskazówki strategiczne, podrzucę pierwsze zastrzeżenie: przeładowane, sztywne i zbyt szczegółowe podstawy programowe. (To właśnie one pośrednio spowodowały nadmierne obciążanie uczniów nauką w domu).

Świta nam nowa jutrzenka, nadchodzi epoka dogadywania się. To jest wyzwanie na miarę mądrości i miłości rodzicielskiej oraz profesjonalizmu nauczycieli.

Proponuję: rodzice i nauczyciele! Utwórzcie w swoich szkołach Rady Szkoły (podaję link do praktycznego poradnika, co takie organy mogą: (LINK TUTAJ)  i w ogóle polecam dorobek projektu Szkoła Współpracy, strona: (LINK TUTAJ). Korzystając ze swojego zdrowego rozsądku i sugestii dostępnych w otaczającym świecie, wprowadzajcie zmiany w obszarze własnej szkoły (#zadaję z sensem bardzo Wam się przyda!). Ale na tym nie poprzestawajcie: namawiajcie rodziców i nauczycieli sąsiednich szkół by korzystali z Waszych doświadczeń, łączcie się w większe wspólnoty, by coraz głośniej żądać od decydentów naprawy tego, co schrzanili. Róbmy to razem: rodzice i nauczyciele, dziadkowie, ciotki i wszyscy ludzie dobrej woli – dla szczęścia NASZYCH DZIECI!

 

Zofia Grudzińska