CO PISZCZY W SZKOŁACH ZAWODOWYCH?

W zapale ogólnonarodowej debaty o wygasających gimnazjach i znikających etatach nauczycielskich dziwnie cicho o planowanych zmianach w szkolnictwie zawodowym. Temat wydaje się nieważny dla rodziców, chociaż szkoły „branżowe” i technika zawodowe staną się miejscem edukacji dla niemal połowy absolwentów podstawówek. Jakich możemy spodziewać się zmian i czy są one faktycznie dobre, czy może tylko „dobre”?

Niniejszy tekst powstał na podstawie analizy treści posiedzeń sejmowych (komisji Edukacji, Młodzieży i Nauki, podkomisji do spraw kształcenia zawodowego), raportu NIK oraz wypowiedzi uzyskanych w rozmowach  prywatnych.

SYTUACJA, JAKA JEST

Ogólną charakterystykę sytuacji najlepiej oprzeć na obiektywnych danych; w tym wypadku jest do dyspozycji raport z przeprowadzonej od sierpnia 2015 do stycznia 2016 roku kontroli NIK. Jak z niego wynika, dobrze nie jest:

– aż 40% samorządów powiatowych miało trudności z zapewnieniem odpowiednich warunków i infrastruktury do kształcenia zawodowego; źródło tych problemów upatrywane jest w tym, że w latach poprzednich tworzono licea profilowane i licea zawodowe, które powodowały, że technika czy szkoły zawodowe zanikały;

– ponad jedna trzecia (37) ankietowanych dyrektorów szkół uznała, że wyposażenie ważne dla technicznej szkoły jest przestarzałe i niewystarczające do realizacji programów nauczania;

– za „niewystarczające” uznano działania organów prowadzących i dyrektorów szkół kształcących młodzież w zawodach na rzecz dostosowania oferty edukacyjnej do potrzeb rynku pracy, w tym rozpoznanie rynku pracy i zapewnienie odpowiednich warunków i organizacji kształcenia;

– system szkolnictwa zawodowego nie jest w pełni skuteczny: świadczy o tym zarówno wysoki poziom bezrobocia wśród absolwentów szkół zawodowych (41%), jak również negatywna ocena umiejętności przez pracodawców.

Najwyższa Izba Kontroli wnioskuje do ministra edukacji narodowej o wprowadzenie zmian w sposobie finansowania szkolnictwa zawodowego, polegających na powiązaniu mechanizmów finansowania z budżetu państwa z faktycznymi kosztami kształcenia w poszczególnych zawodach oraz o monitorowanie efektywności i skuteczności rozwiązań indywidualnego kształcenia z systemem kształcenia zawodowego. Do organów prowadzących szkoły zawodowe skierowano apel o podjęcie działań na rzecz rozpoznania i dostosowania kierunków kształcenia zawodowego do potrzeb rynku prac.

Dodatkowo MEN alarmuje o dramatycznej sytuacji w technikach, w których w latach 2012-2016 aż 25% uczniów albo przeszło do szkół zawodowych, albo w ogóle zrezygnowało z kształcenia lub z przystąpienia do egzaminów maturalnych czy zawodowych.

SYTUACJA, JAKA MA BYĆ

Zdefiniowano cel główny prac nad zmianami: jest nim rozpowszechnienie dualnego systemu zawodowego i zbliżenie kształcenie zawodowego do rynku pracy.

MEN upatruje szansy w likwidacji tzw. techników uzupełniających, zamiast których proponowana jest pięcioletnia i dwustopniowa struktura szkół zawodowych („branżowych” – zmiana nazwy ma zapewne służyć odróżnieniu od dotychczasowej jednolitej struktury, ponieważ tym mianem mają być również objęte szkoły prowadzące klasy wielozawodowe, które stricte „branżowymi” bynajmniej nie są).

ŚLEPA ULICZKA CZY SZANSA NA PRZYSZŁOŚĆ?

Do ciekawych wniosków prowadzi analiza pewnego szczegółu terminologicznego: otóż zarówno szkoła branżowa II stopnia, jak i pięcioletnie technikum ma dawać dyplom „technika” danej specjalności zawodowej, chociaż absolwenci będą zdawać nieco inny format egzaminu kończącego edukację. Uczeń technikum otrzyma co prawda wykształcenie ogólne na wyższym poziomie, niż uczeń szkoły zawodowej-„branżowej”, ale MEN tak uzasadnia brak różnic w tytule absolwenta: „technik po szkole branżowej II stopnia i po technikum będzie miał ten sam dyplom, bo będzie się kształcił w tym samym zakresie podstawy programowej – zawodowej”.

Ministerstwo ma wizję, która leży u podstaw tego ujednolicenia tytułu absolwenta. Tak mówiła o niej min. Wargocka: „szkoła branżowa ma być szkołą dla tej części młodzieży, która w zasadzie nie planuje podjęcia studiów wyższych Cała filozofia szkoły branżowej to dobre przygotowanie zawodowe dla średniego personelu technicznego i dla pracowników niższych szczebli.”. Co więcej, informuje się wprost: „analiza potrzeb rynku pracy i potrzeb uczniów wskazuje że nie ma podstaw dla powtarzania w szkołach zawodowych programu kształcenia ogólnego”. To bardzo zawężone postrzeganie świata, niegodne rządzących. Jasne, że rynek woli pracownika, który biegle obsługuje maszyny – nie musi czytać ani myśleć. Potrzebą ucznia też nie jest, oczywiście, ślęczenie nad książkami. A co jest potrzebą całego społeczeństwa? Przyszłość należy do tych krajów, których gospodarka opiera się na ludziach posiadających wysokie kompetencje twórcze i samosterownych. Może jednak warto przychylniej spojrzeć na kształcenie ogólne, które na ogół sprzyja rozwojowi w tych obszarach?

Z ust posła Sprawki padło wezwanie do „odwagi powrotu do sytuacji sprzed 1999 roku”, kiedy to „oświata była na tyle odważna, że potrafiła powiedzieć absolwentowi ósmej klasy, czy on – mówiąc kolokwialnie – nadaje się do kształcenia w szkole kończącej się maturą czy też nie”. To stanowisko, aczkolwiek należy docenić uczciwość stawiania sprawy, oznacza tęsknotę do peerelowskiej stratyfikacji społecznej. W tamtych mrocznych czasach deklarowano wprawdzie, że „wszyscy są równi”, ale praktyka społeczna zasadzała się na szybkiemu i bezlitosnemu sortowaniu ludzi na „inteligentnych” i tych innych, tworzących „dumną klasę robotniczą”. Nie brano pod uwagę, że czternastolatek może rozwinąć skrzydła dopiero później. Takie dziecko trafiało do szkoły o bardzo niskim poziomie kształcenia ogólnego i na dobrą sprawę było skazane na uzyskanie kwalifikacji wyłącznie zawodowych, i to nierzadko na niskim poziomie.

W latach dziewięćdziesiątych reformatorzy systemu oświaty wychodzili z założenia, iż potencjał intelektualny czy też świadomość chęci uzyskania lepszego wykształcenia może się ujawnić później. Należało więc pomyśleć o takiej organizacji szkolnictwa, która nie zamykałaby im drogi do rozwoju. Być może zmiany są potrzebne, ale tego tak naprawdę nie wiemy, bo dokonywane są bezrefleksyjnie, zanim można byłoby obiektywnie ocenić wyniki ostatnich reform, o czym mówiła była minister oświaty, posłanka Szumilas: „jeżeli zmiany w szkolnictwie zawodowym nie są związane z nazwą szkół, tylko z filozofią kształcenia, przygotowania ucznia – podział zawodu na kwalifikacje, przygotowanie podstawy programowej z pracodawcami, dostosowanie podstaw programowych do wymogów rynku pracy – to wszystko to zdarzyło się w 2012 r. Pierwsi kształceni według tego systemu weszli na rynek, czyli zdali egzamin w 2015 r. Trudno na bazie tego jednego rocznika oceniać efektywność reformy z 2012 r. Chciałabym usłyszeć, jak te wskaźniki, o których państwo mówicie, mają się do raportów NIK na temat szkolnictwa zawodowego z poprzednich lat”.

Taka jest nieszczęsna sytuacja edukacji uwikłanej w rozgrywki polityczne.

Ale tęsknota za wczesną i bezpardonową selekcją nie jest politycznie poprawna dla formacji, która deklaruje szacunek dla „suwerena”. Nie wolno powiedzieć narodowi, że jego dzieci „nie mają szansy na maturę”. Właśnie ta przesłanka funduje osobliwą schizofrenię proponowanego systemu, w którym, jak mówi min. Wargocka, „kiedy mówimy o szkole branżowej II stopnia, to mówimy o możliwości zdobycia matury; jest to wymóg podstawowy, aby system edukacji był systemem drożnym i żeby każdy młody człowiek, jeżeli ma takie ambicje, zdolności, możliwości i w jakimś okresie swojego życia podejmuje decyzję, że egzamin maturalny jest mu potrzebny dla dalszego kształcenia, miał taką możliwość”.

Ogłoszony w czerwcu projekt zakładał wprowadzenie osobnego rodzaju matury, nazwanej „branżową”. Pomysł sprowokował do pytań: jak zapewnicie, że uczniowie w ciągu dwóch lat opanują program kształcenia ogólnego na poziomie, jaki umożliwia czteroletnia nauka w liceum? W obliczu krytyki wycofano się z tej koncepcji, ale oto wróciła tylnymi drzwiami. Ze znowelizowanego Prawa oświatowego zniknęła nazwa „matury branżowej”; jest ona jednak nadal używana przez przedstawicieli ministerstwa edukacji (minister Wargocka: „matura branżowa nie jest maturą gorszą”). Tę maturę po szkole branżowej II stopnia uczeń ma zdawać z języka polskiego, matematyki i języka obcego na poziomie podstawowym. I to wystarczy, bowiem wymóg zaliczenia przynajmniej jednego przemiotu na poziomie rozszerzonym zostanie zaspokojony poprzez uznanie za takowy egzaminu zawodowego. Tyle wystarczy, by przed absolwentem otworzyły się wrota uczelni wyższych. Min. Wargocka poinformowała bowiem, że uzyskano już porozumienie resortowe i ministerstwo szkolnictwa wyższego zgadza się, by taka matura stanowiła podstawę dopuszczającą do rekrutacji na studia wyższe.

Nie bardzo wiadomo, jak się do tego ma autonomia wyższych uczelni, które mają prawo określać swoje kryteria naboru. Przedstawicielka Fundacji Przestrzeń dla Edukacji i Ruchu Społecznego Obywatele dla Edukacji, p. Grudzińska, pytając o uczelnie, które są gotowe przyjmować takich absolwentów, usłyszała jedynie, że „na razie za wcześnie na zgłoszenia konkretnych uczelni, chociaż jest już zainteresowanie rektorów niektórych wyższych szkół zawodowych i politechnik”. Rzecz w tym, że owo zainteresowanie zostało zgłoszone w czerwcu ubiegłego roku, w trakcie konferencji w Wałbrzychu, kiedy żaden z rektorów nie znał szczegółów „matury branżowej”.

 

KSZTAŁCIĆ PRAWDZIWYCH FACHOWCÓW

Obecna sytuacja różowa nie jest; raport pokontrolny NIK nie pozostawia złudzeń:

„Niezadowalające warunki kształcenia zaobserwowaliśmy w 80% szkół. Warto powiedzieć, że w 2012 r., gdy minister edukacji narodowej wprowadził zmiany w systemie kształcenia zawodowego – m. in. obejmowały one wprowadzenie nowej podstawy programowej – bardzo wiele szkół, około połowy, informowało ministra, że ma trudności z odpowiednim dostosowaniem warunków kształcenia do wymagań nowej podstawy programowej.

W kwestii bazy dydaktycznej pytaliśmy ekspertów, dyrektorów szkół, żeby powiedzieli, czy baza, którą dysponują, jest wystarczająca do realizacji programów kształcenia. Aż 37% dyrektorów szkół odpowiedziało, że nie jest, bo w dużej mierze jest przestarzała.

Stwierdziliśmy również przypadki uruchomiania kierunków kształcenia wbrew negatywnym opiniom powiatowej i wojewódzkiej rady zatrudnienia. Z naszych badań wynika, że mamy do czynienia z podażowym modelem kształcenia zawodowego.”

Warto byłoby poznać odpowiedź na pytanie, czemu w 2015 roku większość szkół kształciła w „niezadowalających warunkach”, skoro trzy lata wcześniej ministerstwo dostawało informację o trudnościach z realizacją nowych wymogów. Czy to urząd centralny zlekceważył apele, czy zawiodły organa prowadzące, czy same szkoły nie wykorzystały wszystkich szans? Taka ewaluacja pozwoliłaby zapewne uniknąć rozczarowań w przyszłości, by „Polak po szkodzie nie pozostał głupi”.

Warto też przeanalizować przyczyny, dla których powiaty prowadziły szkoły produkujące przyszłych bezrobotnych. Prawdopodobnie dla obu problemów kluczowe były kwestie finansowe. Czy obecne projekty zmian uwzględniają mechanizmy wykluczające dalsze funkcjonowanie niepożądanych sytuacji?

„W ramach projektu Partnerstwo na rzecz kształcenia zawodowego został dokonany przegląd podstaw programowych w kształceniu zawodowym. Efekty prac pierwszego etapu tego projektu są zawarte w nowym rozporządzeniu o klasyfikacji oraz podstawach programowych. Dyrektorzy szkół i nauczyciele od 1 września 2017 r. spotkają się z nowymi rozwiązaniami w obszarze tych zawodów, które posiadały w technikum więcej niż dwie kwalifikacje, a w zasadniczej szkole zawodowej – teraz branżowej – w tych zawodach, gdzie były dwie lub trzy kwalifikacje” – wyjaśnia MEN.

Podobno w wyniku analizy umiejętności wymaganych przy wykonywaniu danego zawodu, koniecznych dla opracowania programu kształcenia, w przypadku zawodów wielokwalifikacyjnych bywa i tak, że będzie jedna kwalifikacja uzyskiwana na poziomie I stopnia, a kolejna w trakcie nauki w szkole II stopnia.

 

Na temat wspomnianych prac nad opisem kwalifikacji, padają sprzeczne komentarze; zwolennicy obecnych rozwiązań mówią o „dogłębnej analizie”, która poprzedziła proces zmian opisu niektórych zawodów, ich przeciwnicy zaś oskarżają o „okrajanie mające służyć dopasowaniu do modelu dwustopniowego”.

KSZTAŁCENIE DUALNE RECEPTĄ NA WSZYSTKO?

Ministerstwo powtarza, jak mantrę, że stawia na kształcenie dualne (czyli takie, w którym – mówiąc z grubsza – szkoła prowadzi edukację ogólną i zawodową w zakresie teoretycznym, a kształcenie praktyczne odbywa się u pracodawcy). To na pewno jedna z możliwości edukacji zawodowej. Ale nie jedyna, i nie zawsze praktyczna. Niekoniecznie uspokajają wyznania wiary posłanki Cicholskiej: „byłam w Niemczech w szkole zawodowej. Idziemy w dobrym kierunku, bo to jest model niemiecki. Tam się sprawdził”, bo wiadomo, że rozwiązania sprawdzone w jednym modelu gospodarczym nie są właściwe w innym; ale nawet w Niemczech trwa obecnie dyskusja nad celowością (i opłacalnością!) systemu, który przygotowuje wyłącznie do pracy u konkretnego pracodawcy. Paradoksalnie to, co przedstawiciel NSZZ, p. Świerczek, traktuje jako pozytyw („Należy wspierać kształcenie dualne, czyli pracodawcy związani ze szkolnictwem i łożący na jego utrzymanie, by po zakończeniu edukacji uczeń mógł pracować na znanych sobie maszynach”), staje się przyczyną tragedii, gdy np. pracodawca splajtuje.

Tymczasem zdecydowanie zbyt mało wagi przykłada się do klas wielozawodowych, które są jedyną rozsądną receptą na terenach pozbawionych rozwiniętej infrastruktury branżowej (przemysłowej). Stanowczo wypowiadał się w tym duchu poseł Sprawka (PiS): powiaty ziemskie powinny uzyskać solidne zachęty dla tworzenia i prowadzenia szkół, które zaspokoją zróżnicowane i liczebnie niewysokie potrzeby lokalnego rynku pracy. Sęk w tym, że tego rodzaju edukacja jest bardziej kosztowna, niż kształcenie typowo branżowe. To wyjaśnia krytykowaną, i faktycznie szkodliwą, „politykę podażową” powiatowych JST.

 

Natomiast wszyscy, nie wyłączając przedstawicieli opozycji, pozytywnie oceniają zapowiedzi wspierania rozwoju doradztwa zawodowego, chociaż liczba godzin przeznaczonych na doradztwo w ramówce szkoły podstawowej jest przez „praktykujących” doradców oceniana na niewystarczającą. Minister Wargocka podkreślała, że należy budować strukturę, w której doradztwo w szkołach „musi nabrać modelu bardziej aktywnego, większego połączenia z pracodawcami i nie może odbywać się w zamkniętych salach lekcyjnych”. Oczywiście warto pamiętać, że takie ruchu wiążą się z wyższymi wydatkami. Oby nie stało się, tak, jak to się niemal zawsze dzieje – ministerstwo tworzy ambitne wizje, oczekując od wykonawców znalezienia środków na ich realizację.

W ten sposób przegląd stanowisk doprowadził do kwestii kluczowej: finansowania.

 

FINANSOWANIE: NIEWIELE „DOBRYCH ZMIAN”

Raport Naczelnej Izby Kontroli wyjaśnia przyczyny wielu niedomóg:

„Sposób finansowania szkolnictwa zawodowego z budżetu państwa nie uwzględnia faktycznie ponoszonych kosztów kształcenia zawodowego. Utrudnia to władzom samorządowym podjęcie decyzji o uruchomieniu kosztownych, ale atrakcyjnych kierunków kształcenia. W rezultacie, sytuacja ta utrwala model szkolnictwa zawodowego, w którym o uruchomieniu nowego kierunku kształcenia nie decydują potrzeby uczniów i rynku pracy, ale głównie zasoby infrastrukturalne oraz kadrowe posiadane przez dany samorząd.”

Samorządy otrzymują środki praktycznie z jednego źródła – wg NIK-u 96% źródeł finansowania to środki budżetowe. Poziom finansowania pozabudżetowego, w przeciwieństwie do takich krajów, jak Niemcy, jest na bardzo niskim poziomie.

Z raportu jasno wynika, że poprzednim rządom nie udało się doprowadzić do sytuacji, w której pracodawcę współuczestniczyliby w kosztach kształcenia swoich przyszłych fachowców. Ponieważ trudno oczekiwać od przedsiębiorców „charytatywy systemowej”, należy te stwierdzenia interpretować w ten sposób, że zabrakło rozsądnych mechanizmów stymulujących. Mówiąc prosto: prowadzący firmę komercyjną musi wiedzieć, że każdy wydatek jakoś się w przyszłości opłaci, przy czym przynajmniej w części ta przyszłość powinna być w granicy wzroku; jest to szczególnie ważne w okresach gorszej koniunktury gospodarczej.

Obecny rząd silnie stawia na rozwój kształcenia dualnego, które jest oparte na współudziale pracodawców: nie zapominając o omawianych już zastrzeżeniach do tego modelu jako panaceum na wszelkie bolączki szkolnictwa zawodowego, należy więc pytać, skąd spłyną środki, uzupełniające wydatki budżetowe. W raporcie NIK-u czytamy bowiem wprost: „Sposób finansowania szkolnictwa zawodowego z budżetu państwa nie uwzględnia faktycznych potrzeb kształcenia w poszczególnych zawodach. Dane, które zostały przyjęte w ramach obliczania algorytmu subwencji oświatowej, nie różnicują, czy organ prowadzi kształcenie w zakresie np. technikum ekonomicznego, czy dużo droższe np. technikum poligraficzne albo gastronomiczne. To warunkuje decyzje organu, czy prowadzi on kształcenie, które jest akurat potrzebne, w obszarze – powiedzmy – poligrafii, czy też zatrzymuje się na takim kształceniu, które jest mniej kosztowne.” Jeżeli utrzyma się struktura finansowania w obecnym systemie subwencji z budżetu, samorządy najprawdopodobniej nadal nie będą chętne do prowadzenia placówek droższych w utrzymaniu, a absolwenci – szczególnie na terenach o słabej infrastrukturze przemysłu i usług – dołączą do grupy młodych bezrobotnych.

Minister Wargocka wyjaśnia, że rząd myśli o ‘’stworzeniu systemu zachęt dla pracodawców, aby przyjmowali uczniów na praktyki zawodowe i organizowali u siebie zajęcia praktyczne”. Nie bardzo wiadomo, jak w tym kontekście rozumieć kolejne stwierdzenie: „…by równolegle z rozwojem kształcenia dualnego na tych terenach, gdzie pracodawcy licznie nie występują, zadbać o bazę szkolną” – jak można na takich terenach wspierać kształcenie dualne, którego część praktyczna odbywa się u pracodawcy?

Ministerstwo wprost zapowiada, że „uczniowie, którzy podejmują kształcenie w systemie dualnym, będą mogli liczyć na wyższe wynagrodzenia z tytułu zatrudnienia na umowę pracownika młodocianego – obecnie wynagrodzenia sięgają 4, 5, 6% najniższego wynagrodzenia, a w tych krajach europejskich, w których kształcenie dualne jest zorganizowane we współpracy z pracodawcami, po analizach kosztów kształcenia zawodowego, jak również korzyści, jakie przedsiębiorstwa osiągają z tytułu zatrudnienia młodocianych pracowników, te wynagrodzenia sięgają nawet 20%.”

Po wyliczeniu obietnic następuje pierwszy konkret: odnośne Ministerstwa (MEN, Ministerstwo Pracy, Ministerstwo Rozwoju) „przejrzą Fundusz  Pracy w poszukiwaniu finansowania działań pracodawców współpracujących z systemem kształcenia zawodowego (np. prowadzą staże nauczycielskie i praktyki uczniowskie). Wobec wzrostu gospodarczego wpływy na Fundusz wzrastają co pozwoli zaspokoić potrzeby. Te działania są dopiero inicjowane (zamiar zakończenia prac w tym modelu w 2019 roku).”

Nie ma więc mowy o opracowaniu sprawnego mechanizmu bodźców finansowych, jest zapowiedź rozwiązania de facto budżetowego. A co z sugerowanymi przez NIK zmianami w algorytmie subwencji, uwzględniającym kosztochłonność kształcenia w poszczególnych zawodach? ”Jest to wniosek, który trzeba bardzo głęboko przeanalizować i rozważyć”.

Należy się więc obawiać, że w zakresie finansowania centralnego sytuacja się nie zmieni i jak obecnie, stan kształcenia zawodowego w zakresie finansowanym przez samorządy będzie w dużej mierze zależał od zasobności danej jednostki (obecnie powiaty miejskie łożą średnio 1000 zł więcej na ucznia, niż powiaty ziemskie – wiejskie).

Do takiego stanowiska rządu krytycznie odnosi się poseł Sprawka (PiS): „odpowiedź jest niezadowalająca, należy zaingerować w sposób podziału subwencji na poziomie samorządu (powiaty otrzymują obecnie mniej, więc pogorszyły się warunki finansowania szkolnictwa zawodowego). Przy niezmienionej łącznej kwocie subwencji spowoduje, że w powiatach ziemskich nastąpi pogorszenie. W powiatach ziemskich trudno skompletować klasy jednozawodowe i przy braku wsparcia klas wielozawodowych na tych terenach szkolnictwo zawodowe zginie”.

Również opozycja, głosem posłanki Szumilas (PO), zauważa: „Sama pani minister przyznała, że ta zmiana, która jest wprowadzana, nie daje odpowiedzi na pytanie, jak zachęcić pracodawców do współodpowiedzialności i współfinansowania szkolnictwa zawodowego. Powielacie państwo te  rozwiązania, które wprowadzone zostały w 2012 r., czyli włączenie pracodawców do tworzenia podstawy programowej, podpisywanie umów o praktyki – to wszystko, już się działo w systemie edukacji przed reformą z 2012 r.”

SZKOŁA NAUCZYCIELEM STOI…

Na zakończenie warto przytoczyć głos, który rozbrzmiał jak ów „głos proroka na pustyni”.

Otóż w wielu wypowiedziach – przede wszystkim przedstawicieli samorządów, ale i posłów wszelkich nurtów politycznych – pojawiały się uwagi o konieczności promowania szkolnictwa zawodowego, które obecnie w oczach rodziców i uczniów jest bardzo negatywną opcją wyboru. Poseł Sprawka zwrócił uwagę na kwestię istotną dla poziomu nie tylko samego kształcenia, ale i popularyzacji szkolnictwa zawodowego: „Żeby mieć uczniów, to oprócz zapewnienia im warunków organizacyjno-finansowych, trzeba zapewnić, żeby kształcenie było bardzo atrakcyjne. Będzie ono atrakcyjne, jeżeli będą je robili świetnie przygotowani nauczyciele. Proszę państwa, w tej chwili – jestem po rozmowie z nauczycielami w Lublinie – ratuje kształcenie zawodowe kadra, która jest już w wieku emerytalnym. Młodzi inżynierowie absolutnie nie są zainteresowani pracą w szkole. Jeżeli nie zmienimy sytuacji finansowej, która jest pochodną poziomu wynagrodzenia kadry w systemie, to nie będziemy mieli żadnego postępu. Jeszcze raz podkreślam, nie ma w tej chwili zainteresowania pracą w szkolnictwie zawodowym.

„O jej atrakcyjności, oprócz wynagrodzenia, decyduje również przygotowanie nauczycieli. Mówimy o doradztwie zawodowym jako elemencie marketingu, pewnego zachęcania dzieci i młodzieży do pójścia, ale nie mamy kompletnie doradztwa metodycznego. Doradztwo metodyczne dla nauczycieli kształcenia zawodowego ma zupełnie inną specyfikę niż dla nauczycieli kształcenia ogólnego. Nie ma na to żadnego pomysłu, ani poprzednie, ani obecne Ministerstwo Edukacji Narodowej, nie przedstawiły żadnej propozycji, w jaki sposób rozwiązać problem doskonalenia nauczycieli kształcenia zawodowego. Zmiany w tych dwóch kierunkach są najbardziej istotne.

Na tym można zakończyć przegląd stanowisk w debacie nad szkolnictwem zawodowym. Nikt nie zaprzecza, że sytuacja nie jest dobra. Niska wydajność i nieadekwatne do potrzeb kierunki kształcenia przekładają się ujemnie zarówno w makro-skali (społeczeństwu brak dobrze wykształconych fachowców i potencjału osób przygotowanych do tego, by się przekwalifikowywać w miarę powstawania nowych zawodów; poza tym społeczeństwo ponosi koszty utrzymania bezrobotnych absolwentów tego sektora edukacji), jak i w kontekście indywidualnych losów młodych Polaków.

Należy podkreślić, że przynajmniej w tym obszarze debaty parlamentarne są stosunkowo nie tak upolitycznione, jak w dyskusjach o edukacji ogólnej. Oby tylko chwalebna postawa parlamentarzystów zaowocowała wspólną pracą dla autentycznego dobra całego narodu, którego dzieci powinny wybierać ścieżkę edukacyjną zgodną ze swoimi zainteresowaniami i możliwościami bez negatywnego etykietowania tych, którzy zechcą zostać uczniami „zawodówek” („branżówek?”).